niedziela, 5 lutego 2017

Odkąd na dobre wciągnęło mnie pisanie dla mamony, blogowanie odeszło w zapomnienie. Z pewnością duży wpływ ma na to fakt, że po milionach znaków na temat drzwi, leczenia łysienia, operacji zaćmy, przepisów na żeberka i tym podobnych spraw, bez których internet nie byłby takim, jakim go znamy, ostatnia rzecz, na którą mam ochotę, to rozwodzić się nad czymkolwiek choćby i w krótkich słowach. Ale dzisiaj muszę.

Otóż, jak nietrudno było zauważyć, czytając którykolwiek z poprzednich moich postów, lubię skoki narciarskie. Właściwie, choć tym słowem szafować nie można, kocham je. Gdy przyjrzeć się mojemu życiu w ostatnich kilkunastu latach, to jedyna niezmienna i trwała relacja. Często nasza miłość staje się jak stare dobre małżeństwo - spędzamy razem każdy weekend i sprawia nam to przyjemność, ale fajerwerków nie ma... Ale mój oblubieniec wciąż potrafi mnie zaskoczyć.

Loty narciarskie zawsze są jakoś tak bardziej fascynujące niż skakanie na dużej skoczni. Jak określił to ostatnio mój szacowny kolega z redakcji, "ci faceci nie mają jaj - oni mają potężne arbuzy". To nie takie proste, ruszyć w przepaść z prędkością ponad 100 km/h... Byłam w Planicy i udało mi się dojść tylko do progu - BAŁAM SIĘ wejść wyżej. Schodzenie - piękne widoki, ale i przerażająca, przytłaczająca otwarta przestrzeń. Oni zaś z lekkością i brawurą mkną w dół po rozbiegu, a potem leeeecą, lecą, długich kilka sekund utrzymując się w powietrzu i lądują z oszałamiającą prędkością... Jeśli to nie jest imponujące, jeśli to nie jest sexy, to nie wiem, co jest.



Ale - nie latanie skłoniło mnie dziś do naskrobania tej nędznej, krótkiej notki. Rozczuliło mnie dzisiaj raczej to, co dzieje się obok samej dyscypliny. Andi Wellinger, który po pierwszej serii traci do Krafta kilka punktów, podchodzi do swojego głównego rywala i gawędzą, ziomeczki, z uśmiechami na twarzy jak gdyby nigdy nic. Potem obaj strzelają sobie fotkę z Robertem Lewandowskim, który akurat przyjechał pokibicować Kamilowi, i mają ultra podjarę, bo przecież Lewy gra dla ICH drużyny, FC Bayern, Stern des Sudens... (Severin Freund, aktualnie kontuzjowany, pewnie miota się przed telewizorem z zazdrości.) A gdy się okazuje, że drugiej serii nie będzie, z największą serdecznością gratulują sobie wyników. W międzyczasie Daniel Andre Tande, po długim wpatrywaniu się z uwagą w listę startową, stwierdza, że przecież nic z tego nie będzie i postanawia złożyć z niej papierowy samolocik. Szybowiec przemyka chyżo przed twarzą Noriakiego Kasai, który mistrzem świata w lotach został w 1992, kiedy konstruktora papierowego obiektu latającego nie było jeszcze nawet w planach. 
I jeśli ktoś mi powie, że skoki są nudne - tak, są. Nikt nie obgryza tam sobie uszu, nie strzela się z bańki i nie podstawia sobie nogi. I to jeden z powodów, dla których je kochamy.

I nawet jeśli 99,9% ludzi na świecie ma to głęboko w poważaniu - fajnie jest być fanem tej dyscypliny i tych UROCZYCH ludzi, którzy ją tworzą. Fajnie jest być w jakimś sensie częścią tego świata. 
Amen.

(Jeśli uważasz, że to nudne i nieśmieszne - pewnie masz rację. Jeśli uważasz, że to skłoni mnie do zamilknięcia na ten temat - nie masz racji.)

niedziela, 9 sierpnia 2015

Podróże małe i duże coś tam zawsze zmieniają w życiu i w myśleniu.

Niby każdy wie, że niektórych rzeczy nie można odkładać na jutro (vide modne słowo prokrastynacja, silnie związane z hasztagiem i Facebookiem), Horacy już wiedział, lud prosty wiedział (choć został sparafrazowany: co masz zrobić jutro, zrób pojutrze - będziesz miał dwa dni wolnego) i, tak, ja też właściwie wiedziałam.

Ale potem przemierzamy pieszo europejsko-azjatyckie miasto o 14 milionach mieszkańców, jest 17 lipca 2015 r., trwa święto końca ramadanu - Ramazan Bayramı, ludzi na ulicach jest dużo. Bardzo dużo. Tak dużo, że z tego najpierwszego spotkania ze Stambułem, zaraz po przyjeździe, mam jedno dominujące wspomnienie: głowy towarzyszy podróży i myśl "żeby się tylko nie zgubić".


Oczywiście, przesadzam - nie z potokiem ludzkim, ale z percepcją jak najbardziej. Piękne fryzury moich drogich kompanów nie są w stanie przesłonić mi tych uroczych, tłocznych i kolorowych uliczek, innych całkiem niż wszystkie, które widziałam do tej pory. Na swój sposób nadal europejskich, ale z wyraźną nutą egzotyki. I co na tych ulicach? Kobiety w hidżabach i czadorach, niekiedy niezwykle szykownych, a nawet markowych (np. z logo Coco Chanel), ale więcej chyba jednak pań ubranych całkiem po europejsku. Tureccy mężczyźni na niskich stołeczkach, z herbatą w charakterystycznych tulipankowych szklaneczkach, o, takich:


grający w tavlę (też taką, jak na zdjęciu), pogrążeni w rozmowie albo we własnych myślach. Koty, koty, bardzo dużo kotów. Chamskie i zupełnie nie chamskie knajpki z kebabem, herbaciarnie, restauracje. I stoiska, ministragany poustawiane na każdym kroku, a za nimi głośni chłopcy sprzedający kukurydzę, arbuzy, baklawę, małże, kofte i - nade wszystko - świeżo wyciskany sok z granatu, narsuyu.

Wszędzie jest, a przynajmniej tak się nam wydaje. Co kilka kroków chłopcy i mężczyźni uwijają się przy dźwigienkach wyciskarek, wsadzając wielkie, soczyste owoce granatu w ich spragnione szpony. "Nigdy nie piłam soku z granatu", myślę sobie i myśl tę wymieniam z współpodróżnikami. "U nas to chyba nie ma takich świeżych...". Więc trzeba spróbować. Ale dzisiaj? Tak trochę biegniemy, lepiej się nie zatrzymywać, bo porwie nas rwący nurt ludzkich istnień. Poza tym jest to główny trakt, tu na pewno jest drożej niż gdzie indziej. No ale dobra, jest wszędzie. Jutro sobie wypijemy, już dajmy sobie dziś spokój.

Nazajutrz - upał okrutny, zwiedzanie ostre, Hagia Sophia (rozczarowanie życia), Topkapı (omdlałego w ostatnim przedwakacyjnym odcinku Wspaniałego Stulecia Sulejmana brak - pozostajemy w nadziei, że ktoś go odratował; właściwie nie ma innego wyjścia, czy ten serial nie jest głównie o nim?), Błękitny Meczet. Pijemy dużo wody, ale osobiście nie mogę się doczekać chwili, kiedy wypiję sok z granatu.

Tymczasem... granaty jakby zniknęły ze stambulskich ulic. Turcy niestrudzenie sok wyciskają, ale już nie z granatów, a z pomarańczy. "Nar?", pytamy (dobrze, Krzysztof pyta) w kilku miejscach, a panowie kręcą głową ze smutnym uśmiechem, że nie ma. Gdzieś dostrzegam kątem oka wypisane markerem nad okienkiem "Pomegranate - season finished :(", ale nie dopuszczam do siebie tej myśli. Przechodzimy wszystkie te uliczki, jesteśmy w końcu na głównej, tam, gdzie wczoraj granatowy sok lał się hektolitrami. I chyba się już całkiem wylał, bo wszędzie jest finished. W knajpce ostatniej szansy serce drży, granat wyraźnie narysowany obok pomarańczy na kiepskiej jakości reklamowym plakacie. Z portfela wysupłuję banknot z Atatürkiem (co nie jest żadną wskazówką co do nominału, bo Atatürk jest na każdym z nich, oto dowód:


Zauważcie prawidłowość - im wyższy nominał, tym poważniejszy wyraz twarzy Ataturka. True story.)
Więc wysupłuję i mówię panu Turkowi: "Pomegranate, nar, small one"... a pan tylko się śmieje, energicznie kręci głową i rzecze "No, no, finished. Orange?". 
Też kręcę głową, chowam Atatürka i zrezygnowana idę na kebsa.


A więc to koniec. Koniec sezonu. Koniec granatów. Dlaczego sezon na granaty skończył się z dnia na dzień - nie wiem. Ale od tamtej chwili wiem już na pewno, bo z doświadczenia, że niektórych rzeczy nie można odkładać na jutro. Bo jutro może ich nie być... bądź też w czasie oczekiwania może nas spotkać coś niezbyt przyjemnego, jak uczy inna stambulska przygoda z Panem Tumoroł Spikiem i waleniami w rolach głównych (dla której nie ma tu miejsca, bo nie jest to blog tylko dla dorosłych). 



PS Inna sprawa, że w epilogu do tej historii wypiliśmy sok z granatu - ale nie świeżo wyciskany, tylko z butelki - i nie okazał się niczym niezwykłym. Właściwie smakował identycznie jak porzeczkowy Tarczyn. Ale może gdyby ktoś go nam wycisnął na naszych oczach... 
A może nie.
Ale to już temat na oddzielny elaborat...





niedziela, 17 maja 2015

Z zatroskaniem na pomiętej twarzy piszę licencjat, tzn. raz na parę godzin dodaję jakieś głupie zdanie, z którego nie będę potem dumna. W tle leci muzyka eklektyczna, czasem Gintrowski, czasem Chopin, a czasem jakieś straszne gówno. Wśród gówien tych także i eurowizyjne piosenki z dawnych lat (bo Eurowizja jest za tydzień, tak jak wybory, a ja, człek zaprawdę zaburzony, nie mam się czym jarać, więc obstawiam, kto wygra i jedno, i drugie), aż w końcu i to:


A jak to, to w głowie tylko jedno skojarzenie:

nie martw się tym
że jest mało wódki
możesz więcej
wiem o czym mówię
taki diabeł i anioł z Azerbejdżanu
wszystkie byłe państwa ZSRR wydały milion dolarów
żeby jeździć na łyżwach
chwilowa przerwa
potrójny rittberger
o kurwa!


A wraz z tym firlejowska wódka z mielonką, spirale na komary i - nie bójmy się tego powiedzieć - najpiękniejsze noce w życiu, noce i dnie założycielskie naszej wspaniałej formacji (ukutej niby zupełnie przypadkowo, ale przecież nie ma takich przypadków), która napisała jeszcze ot tak wiele pięknych liryków i wypiła całe oceany wódki, ale twórczo chyba wtedy, potrójnym rittbergerem, wspięła się na szczyty. Byliśmy genialni świeżym, spragnionym geniuszem, siedzieliśmy przy kamiennym stole z szachownicą przykrytą przepalonym obrusem, insekty niemiłosiernie ssały naszą krew, mieliśmy w portfelach trochę drobnych, cały nasz dobytek, beztrosko wydawany na podpałkę do grilla i zerosiódemki, z ajpoda leciały piosenki z Eurowizji albo czternaście wersji językowych Wavin' Flag, w tym wersja dla głuchoniemych, wypowiadaliśmy kwestie tak zwyczajne, a tak wiekopomne, wpisywaliśmy je uparcie, z natchnieniem iście wieszczym, do notesu D., jedliśmy risotto i pasztet belgijski i były to najlepsze potrawy na świecie, a całe nasze plany na przyszłość obejmowały poranną ożywczą kąpiel w jeziorze i jajecznicę na konserwie turystycznej. Piszę o tym, jakby zdarzyło się w odległej przeszłości - dlatego, że w takiej właśnie się zdarzyło, choć niby minęło tylko kilka lat, to jest to przeszłość z gatunku to już minęło, ten klimat, ten luz. Ci wspaniali ludzie jeszcze nie do końca minęli, ale w papierach lat przybyło i nie jestem pewna, czy naprawdę wciąż jesteśmy tacy sami.  

I jak to wszystko się łączy. Bo ten głupi licencjat, akurat piszę o słownictwie specjalistycznym, że w skokach go mało, a w łyżwiarstwie dużo, i muszę podać przykład, i jaki przychodzi mi do głowy, jaki inny by mógł się znaleźć na końcu języka, jeśli nie potrójny rittberger? Potrójny rittberger będzie w mojej dyplomowej pracy. How cool is that? Podobnie zresztą Szaran, a jak Szaran, to Górecko.


I nie wiem, doprawdy, po co to wszystko piszę, może żeby nie zafiksować się całkiem na neosemantyzmach i innych śmiesznych rzeczach. A może Dima Bilan i jego gówniana piosenka są moją marcelową magdalenką. 


wtorek, 5 maja 2015

Bardzo często sięgam po daleko idące uproszczenie i mówię ludziom: a, bo ta moja wiocha, a, bo na mojej wsi... Otóż to w gruncie rzeczy wierutne kłamstwo. Miejsca, w którym od kilku lat mieszkam, nie można nazwać terenem miejskim (choć dojeżdża do nas - przy sprzyjających wiatrach - autobus ZTM), ale z pewnością nie jest ono też wsią. Jest sztucznym betonowym tworem wśród pól, stanem przejściowym, ni psem, ni wydrą, sypialnym koszmarkiem, gdzie dobrze czują się tylko rodziny z małymi dziećmi (do czasu, kiedy dzieci podrastają i trzeba posłać je do szkoły, której w pobliżu nie ma), emeryci (chyba, że muszą jechać do lekarza) oraz moi rodzice (zawsze; poza momentami, gdy akurat wali gnojówą i nie da się otworzyć okna). Nieszczęsnym przedmieściem w rodzaju tych opisywanych przez Springera w "Wannie z kolumnadą". 

Zapewne powiecie - a co to za różnica? Przedmieście, wieś, co tu się pieklić, a komu to potrzebne? I w sumie macie słuszność, jest to temat niemal równie jałowy, co rozważania, na kogo zagłosować w wyborach prezydenckich. (Nie biorę własnego długopisu, bo sarnie z krzesłem na głowie i tak na nic się to zda.)
Ale czasem coś człowieka uderza. Że coś go ominęło, bo mieszka w tej nienaturalnej enklawie po drodze na Łęcznej. Mistrz ogarniętości siedzi w niespodziewanie wolny wtorkowy poranek przed telewizorem, poprawia welurowy szlafroczek, pogryza ciemny chleb z serem typu feta i ogląda "Śpiewające fortepiany" na TVP Rozrywka. Mim Ireneusz Krosny (który skończył teologię na KUL! swój ziom) oraz pokaźnych rozmiarów wokalistka Brathanków rozwiązują rebusowe zadanie muzyczne i intonują "Piechotą do lata" Beaty i Bajmu. Znów przyjdzie maj, a z majem bzy...
Zaraz, zaraz. Maj już przyszedł. Czy ja widziałam w tym roku jakieś bzy? Gdzie są bzy?




Tymczasem bzów nie ma. Na moim nowym, wspaniałym osiedlu przedmiejskim bzy nie istnieją. Bez, zmyślny krzaczek, potrzebuje trochę czasu, żeby się zadomowić, chętnie to robi przy wiejskich domach, ale też przy blokach w starych dzielniach. Ale tutaj, w naszym stanie przejściowym, nie przewidziano opcji "zadomowienie". Sadzi się jakieś nędzne krzaczyny, które i tak nie mają szans wzbić się nad poziom trawy, bo rozpędzony koleś z kosiarką, któremu pewnie płacą z szóstkę za godzinę, jakoś specjalnie ich nie omija. Są też mikroskopijne klony i anemiczne modrzewie, sadzone co roku od nowa małe sosenki, które jakby czuły, że ich obecność jest tu wszystkim zupełnie obojętna. Kwestia zieleni osiedlowej została rozwiązana zasianiem trawy.

Mhm, taka jest kolej rzeczy, Rome wasn't built in a day, może kiedyś coś urośnie, drzewa i krzewy rosną wolniej niż ludzie. Ale mnie, dzieciaka wychowanego na tonącej w drzewach, krzewach, trawach i kwiatach Kalinie, uderza nagle, że nie widziałam w tym roku bzów. Ani akacji, ani forsycji, ani pączków na wierzbie, a podczas późniejszych spacerów po dzielni nie zaciągnę się narkotyczną wonią jaśminu. A wszystkie one rosły na Okrzei w promieniu dziesięciu metrów od mojego bloku. I te borkowe dzieciaki, które na razie są małe, a niedługo będą duże i spędzą tysiące godzin w autobusach, dojeżdżając do lubelskich szkół, nie będą wiedziały, że kwiatuszek bzu o nieparzystej liczbie płatków przynosi szczęście, a jaśmin pachnie co prawda cudownie, ale lepiej nie przynosić go do domu, bo cała rodzina zapadnie na duszną bezsenność.
Serdecznie im współczuję. Tak to jest przenieść się za miasto, żeby być bliżej natury.


Przeszłam się dzisiaj po Lwowskiej dla uspokojenia duszy. Bzy zaliczone, uff. I wiecie co, bo ludzie to mi mówią, że krakowska wiosna jest taka piękna, hoho, no przyjedź, zobacz. Kiedyś byłam, widziałam, potwierdzam - jest urocza. Ale przejdźcie się po lubelskim Śródmieściu, Kalinie, Tatarach albo starym LSM. Zaręczam, że jest co najmniej tak samo pięknie. Doceniajmy. Swoje chwalmy.
Bzy, krzaczeńki moje, jesteście jak zdrowie,
Ile was trzeba cenić, ten tylko się dowie,
Kto was stracił...




PS - Przypadkowo usłyszałam na mieście, że Mariana posadzili i wieść ta dogłębnie mnie poruszyła, choć nie znam Mariana. Ale jak się nie wzruszyć zdaniem Idę wczoraj do Mariana, pytam, czy jest Marian, a tu go nie ma i jeszcze długo nie będzie, no jak? Długo szukałam takiego zdania. Opowieści piszą się same, czas zdjąć słuchawki z uszu.

poniedziałek, 9 marca 2015

Chmury wyglądały dziś rano, jakby niebo przed wyjściem z domu zapomniało je uprasować.
Wiem, jak banalnie, tanio i kiczowato to brzmi, ale tak właśnie było - jakby się spieszyło, bo jest poniedziałek, a jeszcze wczoraj była niedziela i spało do południa, a organizm szybko przyzwyczaja się do luksusu i odmawia posłuszeństwa na progu nowego tygodnia, i wstaje się znacznie później niż słońce. Więc spieszyło się i w biegu wyciągnęło z szafy pierwszy lepszy pognieciony sweterek, naciągając go jedną ręką, a drugą jedząc szybkie śniadanie złożone z kanapki z serkiem ziołowym albo zalanych zimnym mlekiem płatków. Potem wybiegło jak oparzone na przystanek, bo nienawidzi się spóźniać, a kolejny ewentualny autobus jest, na oko, za sto lat. (No, może i za 30 minut, ale w skali takiego poranka to cała wieczność). 


A potem poniedziałek, którego (prawie) wszyscy nienawidzą, rozwinął się tak ładnie, że sweterek okazał się niepotrzebny, więc może to i dobrze, że został przywdziany bez spiny i bez torturowania rozgrzanym żelazem. Bo nasze zaspane i trochę nieogarnięte niebo wygląda pięknie o tej porze roku, kiedy wreszcie zrzuca okrycie wierzchnie i dumnie paraduje przez dzień w błękitnej koszulce, która potem zmienia się w całą paletę pastelowego szaleństwa. Chyba, że decyduje się na szarości (których jest 256, a nie 50, jak chciałaby autorka pewnej niezwykle popularnej książki). Szarości niebom w tym sezonie stanowczo odradzamy.


(Tak dużo rzeczy, tak mało czasu. Tymczasem starość, ale w głowie jednak jakby młodość. A nowej płyty Lao Che słucha się nadspodziewanie dobrze.)

niedziela, 25 stycznia 2015

Miłość do skoków narciarskich w naszym narodzie od kilkunastu lat kwitnie, ostatnio nawet te jej kwiatostany udają się wręcz nadzwyczajnie, wybujałe za sprawą fantastycznych lotów Kamila Stocha i kosmicznych, kultowych już poniekąd wypowiedzi Piotrka Żyły (chyba już każdy słyszał, że córka zeżarła kostkę z kibla). Jednak prawdziwy egzamin dla tego uczucia nadchodzi, podobnie jak i inne miłe wydarzenia zwane u nas sesją, pod koniec stycznia, kiedy karuzela Pucharu Świata przenosi się do Japonii.

Bo obejrzeć skoki do niedzielnego kotleta na zasadzie "zawołaj mnie na Małysza" może każdy. Zwyczajowo plan niedzieli w polskim domu nie jest zbyt napięty, można więc popatrzeć na tych nieszkodliwych świrów, których rajcuje przypinanie sobie do nóg nart i udawanie drapieżnego ptactwa. Ale zawody w Sapporo to zupełnie inna bajka.



Sam fakt, że odbywają się w nocy naszego czasu, dodaje im pewnego mistycyzmu. Fan skakajców, wstając o pierwszej trzydzieści lub w ogóle się nie kładąc, na palcach poruszający się po cichym i ciemnym domu, by nie zbudzić domowników, nie odczuwa tego w kategoriach poświęcenia. Raczej jako coroczny rytuał, który kibicowskiemu życiu nadaje kolorytu i który w pewien sposób jednoczy tych prawdziwych i oddanych w swego rodzaju tajnym nocnym bractwie, spotykającym się mentalnie co roku i uczestniczącym wspólnie (choć fizycznie osobno) w pewnej tajemnicy. Ceremonia, której nie zrozumie skijumpingowy mugol. "Po co będziesz wstawać, pewnie będzie nudne. Obejrzysz sobie jutro powtórkę. A jak odwołają? Ej, przecież to takie same zawody, jak co tydzień."

Otóż bujda. Z racji samego nocnego anturażu wiele tych najważniejszych - a na pewno, co się z niemałym zdziwieniem odkrywa po latach: najwyraźniejszych - skocznych wspomnień łączy się właśnie z japońskimi zawodami. Kiedy jeszcze mieszkaliśmy na Okrzei - 4 osoby, 38 m kw., pokój z siostrą - telewizor był oczywiście w tzw. dużym pokoju (w odróżnieniu od naszego małego), gdzie spali rodzice, w najmniejszym stopniu nieprzejawiający zainteresowania zerwaniem się w środku nocy, by popatrzeć na fruwanie na Hokkaido. Rytualny seans stanowił wówczas pod względem logistycznym nie lada wyzwanie - tym bardziej, że łóżko zajmowało znaczną część rodzicielskiej komnaty, po drodze napotykało się liczne inne przeszkody (stół, krzesła, psie zabawki), a zapalenie światła skutkowałoby niemiłą w skutkach wymianą zdań. Do dziś zachodzę w głowę, jak udawało się to wszystko przeprowadzić tak, by nikogo nie obudzić. Samo oglądanie oczywiście też okazywało dość specyficzne - volume: 1 (ergo 50% treści przekazywanych przez Stanisława Snopka nie docierało do spragnionych wieści z Okurayamy uszu Kasi), nieco zaspane, ale podekscytowane dziecię pod kocykiem, kończyny zdrętwiałe od napiętej, nieruchomej pozycji (gdybym się ruszyła, zaskrzypiałaby wersalka, a to niechybnie wyrwałoby ze snu kochanych staruszków). Identyczna oprawa towarzyszyła chyba najbardziej wzruszającemu momentowi w całej części życia poświęconej skokom, a mianowicie ceremonii medalowej po pierwszym konkursie w Vancouver, kiedy Adam odbierał srebrny medal. Płakałam jak bóbr i do rana nie mogłam spać z radości.



Albo inna przestrzeń, początek wieku, prawdopodobnie rok 2004. Strzelce, czyli wsi (nie)spokojna, wsi (dość) wesoła. U babci spędzało się głównie wakacje, ale w tamtym czasie sprawy toczyły się tak, że i ferie minęły na osobistym Zielonym Wzgórzu. Było okropnie zimno, całymi dniami czytałam Małgosia contra Małgosia, grałam w wojnę (makao jakoś nie było wtedy na czasie) albo układałam supertrudne puzzle 500 elementów, z których miał wyjść obrazek kudłatego psa i rudego kota. A w jedną ze styczniowych sobotnich nocy, oczywiście, trzeba było obejrzeć Puchar Świata. U babci było i łatwiej, i trudniej niż w domu. Łatwiej, bo wszystkie - mama, Gośka i ja - spałyśmy w jednym pokoju z telewizorem. Trudniej, bo od mojego łóżka do telewizora było najdalej, zapalenie lampki budziło moje kochane w sekundę, a sam telewizor, jako że był raczej starej daty, włączał się strasznie głośno. No i nie było słychać prawie nic. Ale kiedy się te trudności już pokonało, można było zatonąć w przesiąkniętym wieloletnim papierosowym dymem fotelu (to niezwykle niepoprawne i przewrotne i na pewno okaże się niedługo, że mam nieodwracalne zmiany w płucach, ale spora część mojego dzieciństwa pachnie fajkami, deal with it), wyciągnąć nogi i oprzeć je na zielonej pufie i fruwać razem z idolami. Inna sprawa, że, z tego co pamiętam (mogę się mylić, nie chce mi się tego sprawdzać, bo to nie jest najistotniejszy fakt w tej opowiastce), wielu z tych idoli, jak to się często w przypadku Sapporo zdarzało, wcale się tam nie pojawiło. No ale. Skakała wtedy jeszcze stara gwardia, o współczynniku wind/gate nikt nawet nie słyszał, a i wiatr nie odwalał takich cyrków jak dzisiaj. Mitycznie.

A dzisiaj? Dzisiaj warunki, w jakich przychodzi mi odbywać moje doroczne japońskie obrzędy, zmieniły się zupełnie. Co prawda dalej chodzę po domu na palcach, ale trasa do nadajnika jest dostatecznie dobrze oświetlona, volume 6 nie sprawia nikomu problemu, bo śpią zamknięci w swoich pokojach, nie muszę się kulić w nogach wersalki, a nawet zdarza mi się - co jest oczywiście niezdrowe i źle robi na linię (pewnie tak, jeśli się ją ma; ja nie mam, więc co mi szkodzi) - wsunąć jakąś słoną przekąskę. Mam przygotowane pikantne krakersiki z Biedry. AD 2015 ponadto nocne bractwo skoczne wychodzi poza intuicyjne odczuwanie, że jest więcej takich świrów jak ja, którzy właśnie w ciemnościach ściskają kciuki za swoich ulubieńców, z ekscytacji obgryzając paznokcie u pozostałych, nietrzymanych palców. Zakon nasz przeniósł się w dużej mierze do internetu, wiec twittujemy sobie, np. z Haną ze Słowenii, i no one doubt it - there's something special about it!

Poza tym nie kładę się spać, bo teoretycznie uczę się do egzaminów (jak możecie sami zauważyć, bardzo pilnie się uczę). Ale najważniejszy egzamin zdam. Dzisiaj o drugiej w nocy. Trzymajcie kciuki przez sen.


wtorek, 13 stycznia 2015

(Dzisiaj odbyła się pierwsza "Bitwa o literaturę" w tym roku. Nie mogłam być, ale za to wracam - myślami i słowami - do ostatniej zeszłorocznej, bardzo udanej... )

Spokojny, ale pełen oczekiwania na coś niezwykłego okołoświąteczny grudniowy wieczór dwa lata temu. Pokój w półmroku, światło choinkowych lampek wijących się wokół półek z książkami jak bluszcz, zapach pomarańczy i goździków. Ciche, trzeszczące nieco stare radio, na granicy słyszalności, bo domownicy, zmęczeni lepieniem uszek, myciem podłóg i przygotowywaniem śledzi, rzucili w końcu wszystkie te zadania, by rzucić się w objęcia Morfeusza. I nagle jakby grom z jasnego nieba. Zaskakujący, pełen pociągającego napięcia głos w radiu przedstawia historię Konstantego Willemanna, Kostka, Kosteczka, który nie wie, kim jest i daje się to zauważyć od pierwszych, niezwykle kunsztownie zestawionych ze sobą słów. Ekspresja prezentowanej sceny, mroczny klimat opisywanego warszawskiej kamienicy z początków II wojny światowej, pewien wyczuwalny od początku językowy rytm – wszystko to w danym momencie wstrząsnęło, poruszyło. Powieść w radiowej Jedynce – Morfina...
...Szczepan Twardoch. Tak właśnie wyglądało moje pierwsze, wirtualne, ale jednak – za sprawą magii radia – bardzo intymne i niezapomniane spotkanie ze Szczepanem Twardochem. Niedługo później przeczytałam Morfinę w całości, jednym tchem, sięgnęłam też po Wieczny Grunwald i długo czekałam na premierę Dracha. Nie potrafię wyjaśnić, co konkretnie oczarowało mnie w śląskim pisarzu, ale z pewnością czynniki, na które zwróciłam uwagę na samym początku, miały na to oczarowanie znaczący wpływ. Fraza Twardocha, choć zmienna w kolejnych powieściach, płynie wartko stałym rytmem, zgrabnie, erudycyjnie, ale nie pretensjonalnie, tworząc światy bliskie naszym, ale jednak – nieco inne. W pewien sposób niepokojące, pełne niejasnej grozy, zamieszkane przez ludzi postawionych wobec wielkiej historii, którzy okazują się łudząco podobni do nas samych. Ktoś, kto potrafi tak malować słowem, musi być fascynującym człowiekiem.

(fot. Wojciech Nieśpiałowski, fanpage Teatru Starego w Lublinie)

I jest takim w istocie. Niemal dwa lata po pamiętnym radiowym wieczorze miałam okazję przekonać się o tym podczas jednego z cyklu spotkań Bitwy o literaturę organizowanego pod auspicjami Teatru Starego w Lublinie. Szczepan Twardoch, dobrze zbudowany, dość wysoki jasnowłosy mężczyzna mówiący z lekkim (leciutkim, ale jednak wyczuwalnym i w tej części kraju dla części populacji zainteresowanej językiem zupełnie rozbrajającym) śląskim akcentem mógłby tego wieczoru, gdyby tylko chciał, skierować całą uwagę zgromadzonych na swoją osobę, swoje życie, przygody i zalety (co w historii Bitwy... zdarzyło się już kilkakrotnie, by wspomnieć choćby październikową rozmowę Romana Pawłowskiego z Ignacym Karpowiczem). Stało się jednak inaczej. Oczywiście, można zaryzykować stwierdzenie, że pewien pierwiastek narcystyczny kryje się już w samym założeniu spotkania autorskiego – pisarz spotyka się przecież z tłumem w jakiś sposób zainteresowanym jego osobą... Tenże pierwiastek da się jednak rozbuchać i na nim oprzeć cały scenariusz podobnego wydarzenia lub go zminimalizować i zamiast na sobie samym skupić się na sprawach, o których zgromadzeni przyszli posłuchać. Twardoch wybrał tę ostatnią opcję i sprawił, że dwie godziny spędzone w Teatrze Starym stały się czasem żywym, poszerzającym horyzonty, pełnym treści. Jakich treści? Pojawiła się między innymi refleksja nad ideą przewodnią twórczości – trudno uchwytną, migotliwą i stanowiącą tajemnicę, jak się okazuję, nawet dla samego artysty. Inspirujące okazały się rozważania na temat obowiązków pisarza w XXI wieku, a także przywoływanie tych wielkich, którzy okazali się ważni dla ostatecznego kształtu dzieł Twardocha i jego postrzegania siebie jako pisarza (np. Sándor Márai – przyznam szczerze, że wcześniej słyszałam o nim tylko raz; swoją drogą w programie Roberta Makłowicza nagrywanym w Koszycach, mieście rodzinnym Máraia – warto mieć zawsze uszy i oczy szeroko otwarte). Gratkę nie tylko dla fanów autora stanowiły rzecz jasna fragmenty jego ostatnich trzech powieści (a może w zasadzie pierwszych trzech, wedle słów samego zainteresowanego) w interpretacji Józefa Szopińskiego. Mnie szczególnie intrygujący wydał się oczywiście Drach, wówczas jeszcze nieprzeczytany, a zaskakujący świeżością głównie w sferze języka. Niesamowita jest ta właściwość Szczepana Twardocha – umiejętność odnalezienia niepowtarzalnego i przekonującego idiomu dla każdej kolejnej książki, ba – dla każdej postaci w kolejnych powieściach.

(tak czytałam Szczepana w Szczepana; nie, jeszcze nie przeczytałam, delektuję się)

Bywa, że to, na co długo czekamy, rozczarowuje i pozostawia niedosyt. Tym razem na szczęście było inaczej – niedosyt co prawda pozostał, ale tylko dlatego, że mądrych rozmów chciałoby się słuchać jak najdłużej, a nie przez krótkie i mijające zbyt szybko dwie godziny. Zaproszenie Szczepana Twardocha na pole Bitwy o literaturę było znakomitym pomysłem, wnoszącym do tego cyklu nową jakość, zaszczepiającym nowe tematy. Chwała autorowi, że podjął rękawicę i stawił się w pełnym rynsztunku – oby powracał do Lublina jak najczęściej.

***
PS muzyczny: +50 do zadowolenia z siebie, kiedy znasz odpowiedź na pytanie muzyczne w Jednym z dziesięciu! Mascagni: mode on.




Blogger templates

Obsługiwane przez usługę Blogger.
 
Twitter Facebook Dribbble Tumblr Last FM Flickr Behance