wtorek, 29 listopada 2011

Kraków to piękne miasto. Wolne, swobodne, radość, spontaniczność i wszystkie języki świata słychać w każdym jego zakątku, a umiejętności łączenia tradycji z nowoczesnością zarówno władzom, jak i mieszkańcom można tylko pozazdrościć. Jak to rzekła pewna fantastyczna, pochodząca z Lubelszczyzny studentka filologii polskiej na Uniwersytecie Jagiellońskim, 'to miasto inspiruje'. Szczególnie, kiedy jego niepowtarzalną atmosferę chłonie się w odpowiednim towarzystwie, które odwołuje się poniekąd do zwyczajów słynnej krakowskiej bohemy z początku ubiegłego stulecia (używki, całonocne balangi, egzystencjalne rozmowy i niesłychana kreatywność), wzbogacając je o własne, XXI-wieczne doświadczenia, wynalazki, przemyślenia, pomysły, możliwości... Czasami jednak intensywny tryb pobytu i uparte, nieustępliwe wprowadzanie w życie zasady 'żyj tak, jakby jutra miało nie być' pokutują, gdy okazuje się, że jutro jednak jest.
Tak właśnie zdarzyło się w moim przypadku - z Krakowa wróciłam bogatsza nie tylko o wspaniałe wspomnienia, gigabajty roześmianych zdjęć autorstwa niezwykle utalentowanego studenta historii sztuki, smak wspaniałej duszonej wątróbki z uroczego baru Koko i zapach jagodowej herbaty w Cafe Magia oraz kolorowe korale z Jarmarku Adwentowego na Rynku, ale też o piekielny ból gardła, katar lejący się niepowstrzymanymi strumieniami i prawie 39 stopni gorączki. Leżąc w takim stanie we własnym ciepłym łóżeczku, z mokrą chusteczką na głowie i wysychającymi ustami, rozmyślałam, jak to w malignie, na rozmaite tematy. Chociaż - rozmyślania to niezbyt trafne określenie dla tej (bez)czynności, niepohamowana gonitwa myśli pasuje tu znacznie lepiej...
O nie jutro poniedziałek jak ja pójdę na te durne zajęcia czemu muszę chodzić na te zajęcia po co w ogóle studiować żeby potem pracować a po co pracować żeby przejść na emeryturę taaaa według premiera muszę mieć do tego 67 lat to jeszcze prawie pół wieku O BOŻE I CO TERAZ. Teraz Pawlak. Projekt wicepremiera zakłada, że kobieta, która urodzi jedno dziecko, może przejść na emeryturę o trzy lata wcześniej, jeśli dwoje dzieci, sześć lat wcześniej i tak dalej. Z tych zatem obliczeń wynika niezbicie, że jeśli urodzę, poczynając od nadchodzącego roku, dwanaścioro dzieci w dwanaście lat, to już za te dwanaście lat mogłabym przejść na emeryturę! Challenge accepted?
Z jednej strony rozwiązanie to ma wiele plusów. Emerytura za dwanaście zamiast za czterdzieści osiem lat, non omnis moriar multaque pars mei żyć będzie w mojej dwunastce potomków, będąc praktycznie ciągle w ciąży nie narażam się na jakże uciążliwe miesiączkowanie i cierpienia z tym związane, wszyscy otaczają mnie uwagą i troskliwą opieką, bo jestem wszak w stanie błogosławionym, rzucam alkohol i inne używki, bo przecież nie chcę szkodzić dzieciom, mogę bez przeszkód wykorzystać w praktyce wszystkie imiona, które mi się podobają bez konieczności kłopotliwego zastanawiania się (nazwać syna Tomasz czy Adam? a może Witold, Zbigniew...?) itd.
Jednakowoż dostrzegam też pewne wady tego planu - po pierwsze, natura raczej nie sprzyjałaby takiej płodności. Z oczywistych względów między kolejnymi ciążami musiałyby zaistnieć pewne przerwy, co w konsekwencji mogłoby spowodować opóźnienia w planie dwunastoletnim. Po drugie, ojciec dziecka. Pomijając już fakt, że nie widzę na swojej drodze nikogo, z kim w ogóle mogłabym się związać, a co dopiero założyć z nim rodzinę, ostatnie obserwacje otaczającego mnie świata utwierdzają mnie w przekonaniu, że dzisiejsi mężczyźni zupełnie nie kwalifikują się do roli ojców. Z kolei wychowywanie dwunastki rozkosznych maleństw samotnie również nie wydaje się najlepszym wyjściem. Co więcej, moje ciało prawdopodobnie uległoby licznym deformacjom. Psychika nie mniejszym. Rodzenie dzieci to jedno, wychowywanie ich to drugie. Obawiam się, że bez wychowania oferta wicepremiera może nie obowiązywać. Ponadto, ciekawe, jaką wysokość w złotówkach osiągnęłaby moja miesięczna emerytura... 
Ważki problem, ale chyba jednak się nie zdecyduję. 
Challenge rejected. :]

środa, 26 października 2011

Z okazji nadchodzących świąt oraz felietonu opublikowanego przez Panią Profesor Magdalenę Środę na łamach Gazety Wyborczej - popełniony przeze mnie tekst sprzed trzech lat, w podobnym klimacie. 



Gdy idę długą aleją prowadzącą ku wejściu na największy lubelski cmentarz, zaczyna zmierzchać. W nozdrza uderza mnie intensywna, charakterystyczna woń, która w niczym jednak nie przypomina zapachu dymu z płonących na grobach zniczy.
Jest to woń prażonej kukurydzy.
Zaskoczona, mijam kolejne stragany, w założeniu mające zapewniać słabo zaopatrzonym zapominalskim rodzinom zmarłych dostęp do zniczy i wymyślnych wiązanek. Co drugi jednak oferuje różnorakie cukierki, żelki we wszystkich dostępnych na rynku smakach, kształtach i barwach, watę cukrową, gofry, rurki z kremem... Wrażenie, że znalazłam się na hucznie obchodzonym odpuście pieczętuje widok mężczyzny sprzedającego słodkie szczypki w wielu wersjach kolorystycznych. Mają wzięcie, szczególnie wśród kilkulatków ganiających się beztrosko ze święcącymi tęczowo plastikowymi pistoletami (które, swoją drogą, rodzice zakupili im na stoisku rozłożonym pod budynkiem zakładu pogrzebowego „Styks”) w zmarzniętych małych dłoniach. Migających różnobarwnie gadżetów jest tu zresztą znacznie więcej, a rozchodzą się jak świeże bułeczki. Nic to, myślę. Wyrosną z tego. Parę kroków dalej znajduje się wypożyczalnia czterokołowców. Świetny pomysł, mówię do siebie w duchu. Wreszcie starsi ludzi, którym z trudem przychodzi poruszać się o własnych nogach, będą mogli spokojnie dotrzeć na groby bliskich porozrzucane w wielu zakątkach tej ogromnej nekropolii. Przekraczam wraz z tłumem bramę główną cmentarza. Niestety, od razu dostrzegam, jak szczytną ideę pojazdów czterokołowych splugawili młodzi rodzice, szastający gotówką dla spełnienia wszelkich zachcianek swoich pociech. Oto po głównej alei cmentarza ścigają się w tych małych samochodzikach na oko pięcioletnie dzieci, śmiejąc się przy tym do rozpuku i pojadając popcorn.
Wzdychając ciężko, kieruję się na grób prababci. Zapalam zwyczajną szklaną świeczkę i ustawiam na grobie niewielką doniczkę ze skromną białą chryzantemą. Jak biednie i niepozornie wyglądają one w porównaniu z ogromnymi wiązkami sztucznych kwiatów i plastikowo-pseudozłotymi zniczami na sąsiadujących grobach! Hitem tegorocznego święta zmarłych są jednak mrugające żywymi kolorami ceramiczne aniołki, które można spotkać na co trzecim nagrobku. Wszystko to „made in China” i niesamowicie kiczowate.
Powoli opuszczam cmentarz przy wesołym akompaniamencie saksofonisty w średnim wieku i z zapachem gofrów unoszącym się w powietrzu. Budka z hot-dogami i maszyna do robienia waty cukrowej, okupowane przez zziębniętych rodaków składających wizytę na cmentarzu dobitnie ukazują mi okrutną prawdę – oto staję się świadkiem przeistaczania się refleksyjnej pierwszolistopadowej uroczystości w radosny odpust, gdzie nie ma miejsca na wyciszenie, zatrzymanie, w kolejną okazję do wznoszenia toastów z rodziną w całym kraju. (Fakt zatrzymania na polskich drogach tylko do niedzielnego południa dziewięciuset siedemdziesięciu sześciu pijanych kierowców tylko przygnębiająco potwierdza tę teorię.) Czyżby to wszystko pod wpływem coraz huczniej u nas obchodzonego szalonego, importowanego zza Wielkiej Wody Halloween? Ależ nie, nie, skąd, nas wcale nie dotyczy amerykanizacja...
A już jutro w telewizji pojawi się ukochana reklama-zwiastun Bożego Narodzenia „Coca-Cola: coraz bliżej święta!”. Merry Christmas.

niedziela, 16 października 2011

Temat poniekąd weekendowy.

'albowiem tylko TYŚ jest święty
tylko TYŚ jest Panem
tylko TYŚ najwyższy
Jezu Chryste...'

Coraz trudniej to dostrzec. Pieśń na wejście - "Przenajświętsza Maryjo...". "Zebraliśmy się tu dziś wszyscy tak licznie, by wspominać i celebrować ten wielki, piękny dzień sprzed 33 lat, kiedy to On został wybrany, On, Błogosławiony Jan Paweł II" - naprawdę? Niezupełnie to miałam na myśli, wybierając się na mszę; hm, pomyślmy - może chciałam się pomodlić, zwrócić ku komuś, kto bez wątpienia jest, chciałam posłuchać, co ma mi do powiedzenia, wsłuchać się, zagłębić, szukać wskazówek, POBYĆ Z BOGIEM? Wsłuchałam się. "Oddajcie Bogu, co boskie, a Cezarowi, co cesarskie". Przesłanie niesamowicie głębokie - bo nie chodzi w nim chyba po prostu o płacenie podatków na rzecz państwa i chodzenie do kościoła, co jednym zdaniem wywnioskował błyskotliwy kaznodzieja... I niebywale aktualne, pomyślałam sobie, w świetle ostatnich wydarzeń i awantur w polityce - ale to jest kościół, sacrum, więc nie należy przecież spłaszczać interpretacji.
"Jesteśmy tu dziś tak licznie zebrani, poczet sztandarowy szkoły, Pan Dyrektor, kółko różańcowe, wszyscy ministranci, by uczcić ten dzień, Dzień - Rocznicę Wyboru Papieża Polaka (słowa te były mówione wielkimi literami; można odnieść wrażenie, że Wielkanoc czy Boże Narodzenie wyraźnie tracą na znaczeniu, bo takich tłumów i honorów jak 16 października faktycznie trudno wtedy uświadczyć...). Zastanówmy się (ksiądz przybiera groźny wyraz twarzy i głos pełen potępienia) - czy Papież byłby zadowolony, gdyby dziś przyjechał do swojego kraju? Czy byłby zadowolony, gdyby usłyszał propozycję zdjęcia krzyża z sali sejmowej?! CZY BYŁBY ZADOWOLONY, gdyby zobaczył, że W JEGO MIEŚCIE KRAKOWIE wychodzą DZIWOLĄGI (pogarda i obrzydzenie na twarzy) i głoszą swoje CHORE poglądy?! Że chcą zalegalizować związki partnerskie SODOMITÓW?! Czy byłby zadowolony, gdyby zobaczył, że z jednej strony poleca się ANTYKONCEPCJĘ, a z drugiej woła o IN VITRO?! Gdyby zobaczył, ile w tym kraju N I E N A W I Ś C I i braku P O S Z A N O W A N I A  Ż Y C I A..."
Niestety, nie wiem co dalej, bo większej ilości krzyków i obelg już bym nie zniosła, wyszłam. 

Ludzie wierzący, a tym bardziej - pragnący wiary i jej poszukujący są w Polsce prześladowani. Nie pozwala im się w spokoju szukać. Idą do kościoła i słyszą tak okrutne, pełne pogardy, nawołujące do nienawiści hasła, slogany. Idą do kościoła i często mogą nawet nie zauważyć tam Boga, bo na pierwszym miejscu stawia się a)Matkę Boską, b)Błogosławionego Santo Subito Papieża Jana Pawła II, c)świętego Ignacego/Elżbietę/Perpetuę itd. Nawiązując do głoszącego homilię - czy Papież byłby zadowolony?...


Smutne, ale wygląda na to, że jeśli szukasz Boga, nie powinieneś zaglądać do kościoła.

sobota, 17 września 2011

Wracałam sobie wczoraj z pracy cała w skowronkach i pomyślałam, że mam często ogromny natłok zupełnych pierdół, mniej lub bardziej kreatywnych, pierdół, którymi chciałabym się podzielić, ale nie mam gdzie (mój melancholijny, młodopolski wręcz momentami i dekadencki blożek zupełnie się do tego nie nadaje). 
Piątkowo-sobotnio-niedzielny nastrój to nastrój inny zupełnie od tych ołowianych tygodniowych, taki lekkozwiewnoniewiadomojaki, kiedy się po domu fruwa, wstając o dziesiątej, i bez najmniejszego pośpiechu pije kakao z zielonego kubka z rysunkiem gór przy akompaniamencie powtórek "Na wspólnej". Można wtedy na ten przykład nie robić zupełnie nic, a można też się odważyć na nowatorski obiad dla całej rodziny. Co często kończy się źle: przypalonym sosem czosnkowo-szpinakowym, chwilowym zwątpieniem, stwierdzeniem 'w cholerę, nie będzie obiadu', sprostowaniem 'oj dobra, to zrobię inaczej' i uratowaniem domowniczych żołądków czymś, co daje się zjeść, chociaż nie jest niebem dla podniebienia. Potem snując się w kapciach urządzić sobie można telewizyjny maraton, na który nie ma czasu w tygodniu, oglądając sympatyczne bądź nie do końca wydarzenie sportowe - jak choćby dzisiejszy mecz półfinałowy ME w siatkówce Polska-Włochy. Można z niemałym rozbawieniem odkryć, że Kasia Tusk właśnie nauczyła się gotować rosół, co odnotowała na swoim popularnym blogu. Można wreszcie coś napisać, żeby nie zapomnieć, jak się to robi. 
I założyć bardziej radosnego blożka niż dotychczasowy. 





I don’t know what went wrong
‘cause nothing’s been even said or done
I don’t how ‘bout you
But I’d love to take part in our chapter two!

nice nice? :)

Blogger templates

Obsługiwane przez usługę Blogger.
 
Twitter Facebook Dribbble Tumblr Last FM Flickr Behance