niedziela, 29 stycznia 2012

Australian Djo-pen & skakajce

| | 0 komentarze
Nie jestem specjalistką, jeśli chodzi o tenis - pierwszy raz w życiu obejrzałam kawałek meczu rok temu, kiedy w finale Australian Open Djokovic pokonał Murraya. Zupełnie przypadkowo - na śniadanie jakieś jajko na miękko, nuda niedzielnego poranka i niespieszne przerzucanie kanałów z konsekwentnym pomijaniem TCM, AleKino! itd. na rzecz tych sportowych. Nic, nic, nic. Tylko ten cholerny tenis, no niech będzie. Nie będę kłamać - specjalnie mnie nie wciągnęło, chociaż świetnie grający Serb zdecydowanie przyciągał wzrok. Na chwilę. Potem zapomniałam o tenisie, było się czym zająć (Adam Małysz, Justyna Kowalczyk i mistrzostwa w Oslo; Liga Światowa, Mistrzostwa Europy i Puchar Świata siatkarzy; i tak dalej).
Tymczasem niecałe dwa tygodnie temu...
W związku z przeprowadzką - jeśli chodzi o telewizję, mam tylko pakiet podstawowy i, nie wiedzieć skąd, niemiecki Eurosport. Oglądam go od czasu do czasu, żeby sprawdzić swoje lingwistyczne umiejętności. Snooker, biathlon, skoki. Aż tu pewnego dnia - o, tenis. A może by tak...?
I oto wsiąkłam. Dlaczego? Może dlatego, że za każdym razem transmisja meczu zaczynała się od przedstawienia warunków pogodowych - 25C, sunny, a u nas za oknem szarość, smutek i deszcz/śnieg/wiatr? Może dziwny i coraz bardziej irytujący kryzys w skokach i pustka nie do zastąpienia po Adamie kazały znaleźć coś nowego? A może to przez Djokovica... Moja słabość do południowych Słowian jest dość powszechnie znana, a on dodatkowo jest niesamowitą (z tego co czytam - nierzadko krytykowaną) osobowością medialną. (Nie, to nie to - półfinałowa rozgrywka Nadal-Federer była prawie tak pasjonująca jak dzisiejszy finał.)
Tak czy siak - jestem pod wrażeniem. Załapałam się akurat na najdłuższy mecz w historii Australian Open zasługujący bez dwóch zdań na miano starcia tytanów (5h 53min!!!! co prawda odpuściłam sobie drugiego i kawałek trzeciego seta na rzecz zimowego spaceru po okołotureckich bezdrożach, ale!...). Niesamowite. Ledwo trzymali się na nogach, a mimo to wymiany piłek były coraz dłuższe i coraz bardziej zacięte. Wszystko tam trzeba przemyśleć, przewidzieć, dokładnie rozegrać, wytrzymać. Wytrzymać, wygrać ze słabościami, nie zwalniać i ciągle wierzyć w siebie. Kto ma mocniejszy organizm, jest mocniejszy jako jedność ciała i ducha - wygrywa. Nole i Rafa szli dzisiaj łeb w łeb - ale w decydujących momentach to Serb pokazał swoją wyższość. Nie powiem - cieszy mnie to, ale obaj zasługują na ogromny podziw. Chapeau bas!
fot. australianopen.com
Z punktu widzenia laika niewiele więcej mogę powiedzieć, ale myślę, że ta fascynacja szybko mi nie minie, może jeszcze kiedyś napiszę coś o tenisie? 

Tymczasem - krótkie doniesienie z frontu, o którym mam pewne pojęcie.
Kamil Stoch dwukrotnie stanął na podium Pucharu Świata w Sapporo. Niestety, Telewizja Polska zawiodła kibiców (nie jest jedyną polską instytucją, która ostatnio zawodzi) i nie zaproponowała transmisji. Na podstawie jednostkowych, wyrwanych z kontekstu skoków oglądanych na youtube trudno powiedzieć coś więcej poza tym, że Kamil potwierdza świetną dyspozycję. Udowadnia, że warto w niego wierzyć i na niego stawiać, że należy już do ścisłej czołówki światowej i jest zawodnikiem, którego należy się obawiać. Byle tak, albo jeszcze lepiej, aż do Vikersund i mistrzostw świata w lotach. A w tym samym czasie Orzełek, o którym pisałam tydzień temu, czyli Olek Zniszczoł, razem z Klimkiem Murańką wskoczyli na podium Pucharu Kontynentalnego w Bischofshofen. 
Zatem powoli, powoli, ale jednak się kręci - nie ma próżni po Adasiu. Ale pustka pozostaje...

0 komentarze:

Prześlij komentarz

Blogger templates

Obsługiwane przez usługę Blogger.
 
Twitter Facebook Dribbble Tumblr Last FM Flickr Behance