Jakiś miesiąc temu byłam sceptycznie nastawiona do Euro. Pewnie dlatego, że byłam sceptycznie nastawiona do życia jako takiego i... Ech, nieważne, już mi przeszło i jaram się jak Lublin A.D. 1719 (zarówno kwestią Euro, jak i życiem jako takim).
Dawno nic tu nie pisałam, bo też nie bardzo miałam czas i chęci. Teraz mam i jedno, i drugie, za to brakuje czynnika niebagatelnego - weny. Dlatego też postanowiłam podzielić się popełnionym trzy lata temu (a może i więcej, już nie pamiętam) opowiadaniem okołoeurowym, które swego czasu wygrało jakiś konkurs (niezbyt prestiżowy, mała konkurencja, ale zawsze to jakiś sukces). Nie do końca trzyma się realiów, poza tym trzy lata (albo więcej) temu nie były jeszcze przesądzone wszystkie kwestie typu terminarz, trener reprezentacji czy miejsce rozgrywania finału, ale - nieważne. Może ktoś przeczyta i się uśmiechnie - to mój cel.
Smacznego!
***
Lodówka
Szukam swojej lodówki.
Biednemu jednak zawsze wiatr w oczy.
Kiedy po zaciętym boju półfinałowym z Holandią ktoś krzyknął: „Jedziemy do
Warszawy! Koniec świata!”, wszyscy śmiali się w głos i wlewali w gardła złoty
trunek z zielonych butelek, świętując historyczny sukces Polaków – pierwszy
awans do finału Euro! Cóż. Nikt nie jest prorokiem w swoim kraju.
Bóg najwyraźniej jednak uznał, że to
wystarczająco wzniosła i niepowtarzalna chwila. Dlaczego, do cholery, nie mógł
poczekać 45 minut? Dlaczego w historii zapisane zostało „Polska nigdy nie
zdobyła Mistrzostwa Europy w piłce nożnej”? Niepotrzebnie tyle wkuwaliśmy przez
długie dwanaście lat edukacji o dziedzictwie kultury Majów, ich kalendarzu i
przepowiedniach. W najważniejszej sprawie machnęli się o dobre pół roku. Każde
dziecko wie, że miało to być dwudziestego pierwszego grudnia dwa tysiące
dwunastego roku. Jest oto pierwszy lipca. Trwa narodowa gorączka futbolowa. Setki
tysięcy kibiców ściągają do Warszawy w nadziei na drugi cud nad Wisłą, sprzedaż
szalików reprezentacji wzrasta o pięćset procent, wszelakiej marki piwa o
osiemset, trzy czwarte Polaków wywiesza w oknie biało-czerwone flagi z Tyskiego,
kibice Legii, Wisły, Lecha, Motoru, Avii, Zawiszy Garbów, Izolatora Boguchwała
jednoczą się w ten cudowny dzień jak nigdy przedtem, nikt niczego się nie
spodziewa, a tu nagle – łup: w przerwie meczu finałowego naszego wyczekiwanego
od lat turnieju na pięknym, napawającym dumą czterdzieści milionów obywateli
Stadionie Narodowym w Warszawie przy bezbramkowym remisie Polaków z Niemcami na
trzęsących się z emocji nogach wychodzę z pokoju w celu wydobycia z lodówki
uprzednio schłodzonej Perełki Chmielowej (patriotyzm przede wszystkim, nie
będzie Niemiec pluł nam w twarz jakimś Carlsbergiem), butelek cztery, i co?
Jestem w przedpokoju, kiedy kończy się świat.
Czesław Niemen na poczekaniu wymyślił
bardziej aktualną wersję swojego przeboju. Siedzi teraz, czubek, niedaleko
sterty złomu i śpiewa rzewne „Dziwny jest ten raaaj...”. W zasadzie się z nim
zgadzam. Zaiste, dziwne rzeczy się tu dzieją. Stevie Wonder na ten przykład
przejrzał i zobaczył, jak bardzo się pomylił, śpiewając „Isn’t she lovely”. Kraj
miodem płynący to to nie jest. Jak na tę chwilę, na środku leży kupa lodówek,
pralek, kuchenek mikrofalowych, skuterów i tego typu sprzętów, z którymi
zakończyli swój na świecie zbożny pobyt (przy okazji, wreszcie odnalazł się, do
tej pory anonimowy, autor Bogurodzicy; zabiedzony do granic możliwości mnich w
nędznych łachmanach - swoisty poeta przeklęty...) wszyscy jego obywatele. Wszechmocny
chyba nie miał pomysłu, co z nimi zrobić. Albo to jakieś niedociągnięcie
wiecznego planu. Obiecywano krainę wiecznej szczęśliwości. Nie jestem
szczęśliwy. Gdzie mój zimny browarek, zapytuję? Muszę szybko znaleźć swoją
chłodziarko-zamrażarkę. Nie będzie łatwo. Swoją drogą, niezłe graty ludzie w
domu trzymali...
Właśnie zastanowił mnie fakt, dlaczego
założyłem, że jestem w raju. Im dłużej się przyglądam, tym mniej jestem tego
pewien. Po co komu w raju zepsuty sprzęt RTV/AGD?
Sąd został odłożony do odwołania z
powodu zamieszek. Bóg boi sie pokazać, także na razie koniec jakby
niekompletny. Polacy grożą mu wywiezieniem na taczce, ewentualnie blokadą dróg
(ładnych, prostych dróg bez dziur – chociaż nie można narzekać, polskie
trzydzieści kilometrów autostrad zbudowane w ostatnich trzech latach nakazuje
się cieszyć), Niemcom jest wszystko jedno (kończą przecież świat jako jego
mistrzowie), reszta świata patrzy z boku i ze zrozumieniem kiwa głową. Ale
decyzja jest chyba nieodwołalna. Trudno byłoby Bogu cofnąć to wszystko –
transportować obie drużyny, trenerów, rezerwowych, asystentów, sędziów,
asystentów sędziów, kibiców, pseudokibiców, komentatorów, operatorów i tak
dalej na stadion, oba narody – polski i niemiecki – do pubów, ogródków piwnych,
przed telewizory, na miejskie place z telebimami, amerykańskich żołnierzy do
Iraku, Tybetańczyków do chińskich więzień, wietnamskich rolników na pola
ryżowe, bułgarskich rolników na pola pszenicy, angielskich rolników na pola
golfowe, i tak dalej, i tym podobne. Logistycznie ciężkie i złożone
przedsięwzięcie. Ponadto Bóg słynie przecież z żelaznej konsekwencji.
Cholera. Znowu coś nam się należało i
znowu nie ma. Ebi strzelił taką piękną, piękną bramkę. Co z tego, że był na
minimalnym spalonym? Czym jest metr w obliczu wieczności? To takie
niesprawiedliwe. Graliśmy jak nigdy. Nie wygraliśmy jak zawsze. W takim
momencie, no. Nie potrafię się z tym pogodzić. Zresztą nie ja jeden. Polska
kadra siedzi nieopodal, Borubar smętnie podbija piłkę czubkiem głowy, Lewandowski
dokonuje oględzin paznokci prawej dłoni, Zahorski swoje gryzie. W oczach Jacka
Krzynówka lśni ból. Nigdy wcześniej nikt nie widział w nich takiego ożywienia.
Ebi najprawdopodobniej miota przekleństwami, ale pewien nie jestem, nie znam
holenderskiego. Leo zaś zachowuje olimpijski spokój.
To wszystko bez sensu. Duch słowiański
nakazuje w takiej chwilach się napić. Ale, do diabła – czego?!
Gdzie jest moja lodóweczka? Gdzie moja
perełka złocista, mój skarb w płynie? Zaiste, zrozumiałem, dlaczego przez wieki
ludzie bali się końca świata. Co prawda, jak do tej pory nie ma ognistych
opadów, gradobić, siarczystych burz i innych apokaliptycznych atrakcji... Ale
nie ma też czego się napić, nie ma co zjeść, nie ma gdzie spokojnie spocząć. Nie
ma złotych medali na szyjach naszych chłopców. Z Kononowicza wszyscy się
śmiali, a wychodzi na to, że miał rację, wypowiadając sławetne „nie będzie
niczego”. Gdzie moja lodówka, niech to wszyscy święci!...
To bez sensu, nigdy jej tu nie znajdę.
Co za ogromna, nieprzebrana otchłań złomu. Aż żal, że tu gdzieś nie ma skupu.
Beznadzieja bucha mi z uszu. Miast lodówki znalazłem Wojtka z otwieraczem w
prawej dłoni. (W lewej miał TV Pakę Lays’ów, ale szybko zeszły, nie ma się co
rozwijać.) Wojtek to dobry kumpel. I ma ten sam problem. Wspólne problemy
zbliżają. Co dwie głowy, to nie jedna. Razem raźniej. W kupie siła. I tak
dalej.
Ale oto stała się światłość.
Bóg pragnie wygłosić orędzie. Tłum
niespokojnie przemieszcza się w stronę promieni. Ktoś desperacko krzyczy:
- Boże, why?!
- For money – gdzieś z tumultu rzuca
nonszalancko, niby to dowcipnie (a może po prostu automatycznie) Leo B. Ale
jakoś nikt się nie śmieje, padają ku niemu raczej soczyste inwektywy i
spojrzenia pałające żądzą linczu. Doprawdy, nikomu tu nie jest do śmiechu.
Poza Bogiem. Ten rechocze nerwowo, aż
łzy ciekną mu nieopanowanym strumieniem. Chyba dla kurażu tak się maskuje. Nie
ma się z czego cieszyć, oto przed nim niezliczone rzesze mieszkańców świata
wszystkich miejsc i czasów. Będzie musiał się ostro tłumaczyć.
Zgromadzonych ogarnia zniecierpliwienie.
Słychać znaczące chrząknięcia, posapywania, przestępowanie z nogi na nogę.
Powietrze przeszywa odgłos tupania kilku milionów ludzi w rytm „We will rock
you” Queen.
A Bóg, uspokoiwszy się, w końcu ukazuje
się. W zasadzie, trochę oszukuje, bo głównie widzę bijące po oczach świetliste
promienie i trudno mi stwierdzić, czy rzeczywiście zostałem stworzony na jego
podobieństwo. Wyciąga ku nam ramiona i łka ze wzruszenia.
- Różnie to między nami bywało –
przemawia drżącym głosem – ten potop, plagi i tak dalej, ale... Zaprawdę,
zaprawdę, powiadam wam – miłujcie się, jak ja was umiłowałem! – pieje w
ekstazie przez łzy spływające mu po policzkach.
Wtedy ubrany na biało przy fortepianie
tego samego koloru zasiada Lennon w lennonkach i zaczyna grać swoje „Imagine”.
Nie wiadomo skąd pojawia się w otoczeniu przecudnej urody cherubinów Yoko Ono.
Robi się sielsko, hippisowsko, spokojnie i pacyfistycznie, ludzie wszelkich ras
padają sobie w objęcia, wszyscy nucą, rzężą, śpiewają najlepiej jak umieją
sławetny refren, kołyszą się złączeni ramionami i w zasadzie sceneria zamienia
się w idealną na koniec świata u Dobrego Ojca, gdy nagle ktoś woła szyderczo:
- No wszystko pięknie, ale co z naszym
meczem?
Atmosfera pryska jak bańka mydlana.
Beatles zamiera nad fortepianem. Jego
żona histerycznie rzuca w eter bezsilne „damn it!” i wraca za kulisy, skąd
przed chwilą wychynęła. Cherubini za nią. Bóg w nerwach pogryza wypielęgnowane
paznokcie, szukając w swej wszechmocnej głowie odpowiedzi na pytanie mojego
rodaka. Rozjuszony tłum powraca do skandowania szlagieru Queen. Freddie Mercury,
pałając chęcią pomocy, wdziera się na scenę, wyrywa mikrofon Lennonowi i staje
się głosem przewodzącym zdenerwowanemu chórowi.
- W zasadzie... – nieśmiało zaczyna nagle
Bóg, a wszystkie niepokojące odgłosy natychmiast milkną. – W zasadzie... Ten
koniec świata to wynik mojej pomyłki.
Odpowiada mu jęk zawodu, rozczarowania,
zdumienia, zaskoczenia, złości, niezadowolenia i kilku innych uczuć.
- Chciałem wam spuścić tylko burzę,
żebyście w razie czego, no wiecie – mruga w kierunku Krzynówka i kompanów –
żebyście mogli powiedzieć, że murawa była za śliska...
Cała polska kadra jak na komendę
spuszcza głowy w celu ukrycia rumieńców wstydu. Leo ostentacyjnie drapie się po
czole.
- Ale pech chciał, akurat wtedy Ebi
strzelił tę nieszczęsną bramkę... Aż podskoczyłem i zakrzyknąłem – koniec
świata! Polacy prowadzą! No ale siedzę, oglądam dalej, nadziwić się nie mogę,
aż o tym deszczu zapomniałem. I przyszło do przerwy, a ja nie mogę sobie
przypomnieć, co to miałem zrobić, ale podchodzi do mnie Piotr i mówi „Panie,
Tyś wspominał coś o końcu świata”. I myślę sobie, rzeczywiście, racja. I
klasnąłem w dłonie, zawołałem Johna i Yoko, żeby się przygotowali...
Złowrogie buczenie przeszywa powietrze.
Kibice zamieniają się w hodowców tulipanów, wszystkie butelki tracą dno... Sam
się zastanawiam, jak wyrazić swój ból. Wojtek otwiera scyzoryk.
Bóg wzdryga się.
- Spokojnie, kochani – ucisza tłum
słowem i gestem dłoni. – Rozumiem wasze bezbrzeżne rozczarowanie, bo nieopatrznie
przerwałem wam w najważniejszym momencie. Ale, ale! Wszystko da się jeszcze
naprawić! Hubercie, jak nasza murawa?
- W gotowości, panie – odrzeka
niepozorny człowieczek w aureoli.
- Zaraz, zaraz... – ślad myśli nawiedza
buntowniczą twarz jednego z kibiców z wymalowaną antyalergicznymi farbkami
biało-czerwoną flagą na policzku – jak to: da się naprawić?
Wszechmocny śmieje się w głos.
- A co ty myślałeś, synu? Że nie ma u
mnie stadionów?
I zaczyna się. Sztaby trenerskie,
lekarze, fizjoterapeuci, rezerwowi zbierają przeróżne akcesoria i przenoszą się
na rajski stadion. Kadrowicze obu krajów zmieniają koszulki na świeże i
rozpoczynają szybką rozgrzewkę. Rzesze kibiców przemieszczają się na trybuny,
ze strony Niemców pobrzmiewa gromkie „Lu Lu Lu Lukas Podolski”, Polacy
odpowiadają okrzykami w stylu „drżyjcie rywale – nadchodzi Ebi Smolarek!” i we
wszystkich wstępują nowe, niespożyte siły.
A my z Wojtkiem wciąż szukamy naszych
lodówek. Trochę się tu teraz przerzedziło, bo każdy chce zająć jak najlepsze
miejsce. Stadion Boga jest fajny, bo zmieszczą się na nim wszyscy. Zachodzę w
głowę, jak On to skonstruował.
Przerzucamy kilogramy metalu, ale
naszego sprzętu ani widu, ani słychu. Dosięgam ręką czegoś, co przypomina moją
kochaną, utraconą chłodziarkę, ale szybko uświadamiam sobie, że przecież nigdy
nie zbierałem magnesów z Danonków, także prawdopodobieństwo, że ten egzemplarz
należy do mnie, jest znikome. Depczemy piloty od telewizorów nowej generacji N
i kilka takich wynalazków włącza się w pobliżu, ukazując widok zwany w
niektórych kręgach bitwą mrówek. W innych, mniej obdarzonych poetycką
wyobraźnią, po prostu szumem i brakiem obrazu. Na nic się zdała nowa generacja –
wobec wieczności każdy równy. Mijam po drodze kosiarkę spalinową firmy Silver
(trzeba być niezłym pasjonatą, żeby kosić trawę w niedzielę wieczorem...),
czerwony skuter w zupełnie dobrym stanie, golarki, tostery, opiekacze...
- Szybciej, bo zacznie się bez nas! –
ponagla mnie Wojtek.
I oto w tej chwili muszę przesłonić oczy
dłonią, gdyż z naprzeciwka coś intensywnie emituje promienie. Podchodzę bliżej
i z radości chce mi się ryczeć.
- To ona! To moja lodówka! - wyjmuję
dwie butelki, wyskakuję w górę, przybijam piątkę z Wojtkiem, a on stoi
osłupiały i gapi się w jej kierunku. – No co jest, brachu? Nie cieszysz się?
Mamy ją, stary!
- Po... patrz – jąka słabo, wskazując
palcem przestrzeń za moim cudownym przybytkiem.
Moim oczom ukazuje się jeszcze bardziej
cudowny przybytek.
Rząd... nie, sto rzędów... nie, nie,
setki tysięcy rzędów lodówek z każdym rodzajem naszego ulubionego trunku w
środku ciągną się malowniczo przez pole przed nami. Aż trudno uwierzyć, że ten
sam Bóg, który je tu ustawił, jako jeden z grzechów głównych uznał
nieumiarkowanie w jedzeniu i piciu.
To takie piękne.
Takie niesamowite.
Otwieram zębami obie butelki i jedną z
nich podaję przyjacielowi.
- Zdrówko! – uśmiecha się on i pociąga z
butelki obfity łyk złocistego napoju.
O tak, zdrówko!
Na wieki wieków.
pamiętam to opko :) swoją drogą - 'jaram się jak Lublin...', genialna metafora :DD
OdpowiedzUsuń