niedziela, 15 lipca 2012

u babci jest słodko

| | 3 komentarze
Jest niedziela, na szczęście nie ma słońca, piję Frappe według przepisu Różczki z reklamy, czekam, aż na megavideo załaduje się kolejny odcinek Breaking Bad, słucham Cibelle i... Coś mi się przypomina. Krótki kawałek, opisik, nie-wiadomo-co, powstałe między podlewaniem paprotki i draceny, zapisane na papierze śniadaniowym, bo nic innego się do tego nie nadało.
Więc jeśli Wam też leniwie i pijecie kawę - zapraszam do lektury.

*** 

Każdy zegar wskazuje inną godzine, ale żaden nie wskazuje poprawnej. Mieszkanie mojej babci na Kleeberga aktualnie stoi puste w związku z corocznym firlejowskim wywczasem właścicielki. Kontrolę nad domem przejęły zatem rzeczy, wierni przyjaciele matki mojego ojca. Wielkie meksykańskie sombrero przywiezione kilkanaście lat temu z Hiszpanii. Mnóstwo sztucznych kwiatów sprytnie i zgrabnie oplatających rury ciepłownicze, szpetną starą ramę lustra i spore pękniecie w niepewnej żółtej farbie na ścianie. Porozrzucane niedorozwiązane krzyżówki, plany kolejnych haftów (Christus regem, pojawia się na zdecydowanej większości wzorów, chociaż urocze serwetki nie dają za wygraną; aktem traktatu pokojowego okazuje się tu serwetka z Jezusem). Zwiędnięty doszczętnie bukiet z goździków – prawdopodobnie zawędrował tu z okazji Dnia Matki. Barek pełen domowego alkoholu (śliwkówka pierwsza klasa – wasze zdrowie!). Otwarta gorzka jak codzienne szare życie emerytki z kotem czekolada. Zakurzony telewizor między pustymi wazonami – nie ma już zbyt wielu okazji do przyjmowania kwiatów, a dwójka (w zasadzie – trójka, hm) dzieci sama tych szklanych skorup nie zapełni. Na środku pokoju przedłużacz z trzema wolnymi gniazdkami czuwającymi w gotowości do nawiązania łączności ze światem. Brudna ściereczka w kwiaty na ażurowym obrusie – pewnie coś się wylało; często się wylewa. Dwie żółte świeczki z baziami, bo przecież Wielkanoc była tak niedawno... Ostatnio wszystko wydaje się niedawno. Komplet starodawnych filiżanek i kieliszki do wszelkiego rodzaju alkoholu za niedomkniętym szkłem. Cicha sypialnia. Tu rzadko otwiera się okno, żeby zgiełk samochodów z Andersa i Turystycznej nie zechciał przypadkiem wpaść i zostać na dłużej. Drapak dla kota na środku pokoju, bo kot wreszcie zaczął odwiedzać inne przestrzenie mieszkania niż ciemne kąty i szuflady. Sporo książek, głównie popularnych romansideł z promocji w Reader’s Digest, ale też dzieła zebrane Sienkiewicza, tomów siedemnaście, i  Mickiewicza, tomów trzy (docelowo powinny być cztery, ale jeden pożyczyłam jakoś na początku liceum i zapomniałam oddać). Gdzieś między tymi tomiszczami podręcznik do esperanto, bo będąc młodą dziewczyną, babcia doświadczyła głębokiej fascynacji ideą Zamenhofa. Przy samym łóżku obok lampki nocnej ustawionej na pomysłowo ozdobionym w duchu „zrób coś z niczego” pudełku po butach „Przeminęło z wiatrem”, tomów trzy, i niezidentyfikowana książka Dołęgi-Mostowicza. Dzieło Margaret Mitchell, tym razem w wersji kinowej na DVD, o półkę wyżej, podobnie jak kasety magnetofonowe skazane na powolną śmierć, bo zdecydowanie nie znajdzie się tu odpowiedni odtwarzacz. Drewniana drapaczka do pleców z wypalonym napisem „Zakopane 2003”, z czasów F. i wczasów PKP. Na ścianie zdjęcia starszych wnucząt, dziwnie i zaskakująco moja fotografia z komunii jest na samym środku. To pewnie nic nie znaczy, ale dziś dorabiam sobie ideologię dla własnych potrzeb. W papierowym pudełku po czekoladkach z Solidarności skrawki materiałów i przybory do szycia, a dokładnie naprzeciwko ohydna i kiczowata stara waza służąca za puzderko na biżuterię. Zabawki kota to tu, to tam. Zafoliowany koszyk muszelek made in Bangladesh – typowa pamiątka z wczasów nad Bałtykiem. Maszyna do szycia w ciężkim, mocarnym pudle na składanym biurku, śladzie po dawnych czasach, kiedy ten pokój zajmował P. Jak przez mgłę pamiętam go robiącego tu długaśne ściągi, czemu wszyscy się dziwiliśmy, bo jeszcze nie chodziliśmy do szkoły. Niedługo potem poszliśmy i przestaliśmy się dziwić. Kolorowo ilustrowana książka z przepisami na nalewki, idealna lektura na deszczowa popołudnia na werandzie w lesie – czemu więc została tutaj? Przedszkolne korale z pomalowanego plakatówkami makaronu, wyprodukowane najprawdopodobniej przez Ł., bo ja nigdy nie byłam dobra w te klocki. Absolutny hit – ekranizacja „Kłamczuchy” na VHS! Rarytas, bo to przecież jedyna ekranizacja, na jaką zgodziła się Małgorzata Musierowicz.
A gdy wychodzę, jeszcze Puzzle 1000 kawałków, których chyba nikt w tym mieszkaniu nawet nie próbował ułożyć. Cóż poradzę, kiedy wolę układać inne, zamierzenie czy niezamierzenie, z lepszym czy gorszym skutkiem. Wyraźnie zapodziało mi się kilku kawałków – na przykład, gdzie podziało się zdjęcie D., Nigeryjki, którą babcia otoczyła opieką w ramach Adopcji Serca? Oprawione w najładniejszą ramkę, zawsze budziło naszą zazdrość. W łazience nie ma nieśmiertelnych ciężkich perfum Celine Dion. W ogóle nie ma żadnych perfum. A laurki z milionów dni babć, imienin i świąt? Kolekcja wygasła wraz z naszym zapałem odwrotnie proporcjonalnym do wieku, ale dawniej była imponująca. Czy już ją przemielono na papier toaletowy?...
Papier toaletowy, chleb i ser żółty. Następna stacja – sklep wielobranżowy.
Czas wracać do domu. Przyszłam tu tylko podlać kwiatki.

Lublin, 15 czerwca 2012

3 komentarze:

  1. podziw, zazdrość, duma. ładny kawałek tekstu.

    OdpowiedzUsuń
  2. I przerażające, wiecznie grające radio w łazience, którego dźwięki ledwo dotykają ucha, jak własne myśli. Czas wracać do domu. Przyszedłem tu tylko posiedzieć ze znajomymi przy piwie ;)

    OdpowiedzUsuń
  3. Iberoam. + "Dwanaście stacji", naraz, prosto z Lublina! Opole i Ameryka Łacińska w najbardziej bezrobotnym (dużym) mieście w Polsce!

    OdpowiedzUsuń

Blogger templates

Obsługiwane przez usługę Blogger.
 
Twitter Facebook Dribbble Tumblr Last FM Flickr Behance