wtorek, 12 marca 2013

W związku z lekkim niedosytem, pozostałym (przynajmniej u polskich kibiców) po nieco leniwym i nudnawym obiadku w Lahti, mroźna, kapryśna, acz gościnna Finlandia postanowiła zaserwować nam pełną wyrazistych smaków potrawkę na wczesne kolacje u początku tygodnia. Dwa wieczory uczty dla prawdziwych smakoszów skoków narciarskich i atmosfery im towarzyszącej - palce lizać!

Co znalazło się na naszych talerzach?

1. SŁODKA BAZA 
Smak dominujący zdecydowanie: pierwsze w tym sezonie zwycięstwo pucharowe Kamila Stocha, odniesione w fantastycznym stylu godnym mistrza świata! Kiedy red. Szczęsny przed jego pierwszym skokiem jęknął lękliwie: ojej, naprawdę trudne warunki, krzyknęłam  przed telewizorem (hiperbolizując i wiedząc, że rekord skoczni wynosi 135,5 m) chrzań warunki, Kamil, leć 135 m!!! Na szczęście Stoch, zapominając o regułach rządzących poetyką, wziął moją przesadnię dosłownie i znokautował rywali. W zasadzie po tej pierwszej serii byłam już pewna, że nie odda prowadzenia (7,9 pkt przewagi nad drugim Freundem!). Co prawda wielu skoczków podkreśla, że woli gonić niż być gonionym, ale doświadczenie pokazuje, że Kamil do nich nie należy - jeśli prowadzi po pierwszym skoku, zazwyczaj nie daje sobie wyrwać zwycięstwa. Tak było i dziś, w drugiej próbie tylko udowodnił, że dziś skocznia Puijo należy właśnie do niego. Szóste zwycięstwo w Pucharze Świata, pierwsze na ziemi fińskiej - gratulacje!

2. SOS SŁODKO-KWAŚNY
Urodzinowy występ Dawida Kubackiego (wszystkiego naj z okazji 23. rocznicy przyjścia na świat!) zapowiadał się naprawdę imponująco - pierwszy, świetny stylowo skok na 126 m naprawdę robił wrażenie i dawał nadzieję na piękny prezent od samego siebie. Niestety, w drugiej serii nie udało mu się zbliżyć do tego osiągnięcia, w związku z czym zawody zakończył dopiero na 24. miejscu. Dokładnie odwrotnie potoczyły się dzisiaj losy Piotra Żyły - po przeciętnym pierwszym skoku wystrzelił w drugiej kolejce aż 129 m i awansował na 15. miejsce. Od kilku konkursów mam wrażenie, że nasz Złotousty za dużą wagę przywiązuje do ludowych porzekadeł typu pierwsze koty za płoty czy pierwsze śliwki robaczywki, a co za tym idzie - słabymi występami w pierwszej serii niweczy swoje szanse na naprawdę dobre wyniki. Miejmy nadzieję, że zmieni się to już niebawem.

3. ŁYŻKA DZIEGCIU
Mimo wspaniałego triumfu Kamila Stocha oraz niezłych występów Kubackiego i Żyły trener Kruczek wciąż ma nad czym myśleć. Na Puijo zupełnie nie powiodło się dzisiaj Krzysztofowi Miętusowi, zawiódł też Maciek Kot, puszczony przez Mirana Tepesa w naprawdę ciężkich warunkach, czego nie omieszkał podkreślić po wylądowaniu. (Kibice od lat podchodzą do tego różnie, mówcie co chcecie - ja lubię tych pukających się w czoło, ironicznie wznoszących kciuki do góry czy nawet, zdarzyło się to raz jeden, pokazujących środkowy palec. Dodają rumieńców i niezbędnej pikanterii tej jednak dość chłodnej dyscyplinie...) Należy się też chyba zastanowić nad zasadnością wożenia na Puchary Świata Stefana Huli, który, co prawda, do konkursów się kwalifikuje, ale z uporem maniaka okupuje ostatnie miejsca. Nie lepiej byłoby dać szanse młodym? Wicemistrzowi świata juniorów Klimkowi Murańce albo świetnie spisującemu się w Pucharze Kontynentalnym Jankowi Ziobrze? Miejmy nadzieję, że przed Planicą nastąpią lekkie roszady w składzie...

4. SUSZONE OWOCE
Zawsze na miejscu, zawsze mile widziane, zawsze tak samo smaczne i niestarzejące się - oczywiście, chodzi mi o fińskie legendy. Organizatorzy PŚ w Kuopio spisali się na medal i urządzili nam prawdziwy zjazd gwiazd, person najbardziej zasłużonych dla fińskich skoków narciarskich. Wczoraj tuż po kwalifikacjach najlepsi skoczkowie rozegrali charytatywny mecz w koszykówkę z drużyną Fińskich Legend - dochód przeznaczony zostanie na rehabilitację borykającego się z kontuzjami od wielu lat Janne Happonena i rozwój lokalnej sekcji juniorskiej. Na parkiet wyszli m.in. Toni Nieminen, Kari Yliantila, Mika Kojonkoski... Ten ostatni pojawił się też dzisiaj w gnieździe trenerskim, jak za dawnych, dobrych lat (zaczęłam spazmatycznie piszczeć, ułożyłam na jego cześć improwizowaną piosenkę i odtańczyłam tango Szeląga - pozdrawiam, DF! :D). Nagrody najlepszej trójce dzisiejszego konkursu wręczał Matti Hautamaeki. No i żeby nie było, że tego największego z wielkich zabrakło...

5. CHAŁWA
... Matti Nykaenen też tam był. Dlaczego chałwa? Bo niby smaczne, ale nie każdy lubi. Nie każdemu to pasuje i nie wiadomo, co o tym myśleć. Składnik dość konfudujący - z jednej strony, oczywiście, legenda skoków narciarskich. Zwycięzca 46 konkursów PŚ, zdobywca 4 Kryształowych Kul i multimedalista olimpijski. Ale z drugiej strony - symbol najbardziej chyba spektakularnej osobistej katastrofy w historii tej dyscypliny. Przehulany majątek, alkoholizm, rozboje, wreszcie - próba zamordowania własnej żony. Dlatego mam wątpliwości, czy wczorajszy gest z kwalifikacji (Nykanen machnął chorągiewką przed skokiem Gregora Schlierenzauera) ma tak pozytywny wydźwięk i tak czystą symbolikę, jak to się wydawało pomysłodawcom. Osobiście nie lubię chałwy.


Lekkostrawny fiński posiłek z wyraźnym polskim akcentem zdecydowanie rozbudził mój apetyt, toteż z niecierpliwością czekam na kolejne, tym razem norweskie danie. Rozpocznie się od czwartkowego podwieczorku - spotkajmy się przy nim, choćby wirtualnie!

poniedziałek, 4 marca 2013

Pojawiam się na chwilkę znów, bo dziś urodziny obchodziłyby dwie ważne dla mnie postaci.


(fot. Łukasz Kochański)

81 lat temu urodził się w Pińsku Ryszard Kapuściński. Od początku liceum był jakby nieoficjalnym patronem naszej dziennikarskiej klasy, jego nazwisko było odmieniane przez wszystkie przypadki, ale nic w tym dziwnego - to reporterski Mistrz. I można by pisać bez końca o biograficznych ciekawostkach i zagwozdkach, ale nie podejmę się tego zadania nie tylko z uwagi na zamierzoną zwięzłość tej notki  (cóż,  posypuję głowę popiołem i przywdziewam wór pokutny, mea culpa, od trzech lat mam na półce Kapuściński non-fiction Domosławskiego i nadal nie przeczytałam całości - wciąż czeka na swój czas). Jeśli istnieje jakaś kraina wiecznej szczęśliwości, jakiś Raj, to prawdopodobnie Panu Ryszardowi i Pani Wisi zdarza się czasem zasiąść razem przy jakimś wiekuistym smacznym trunku. Wierząc w łączność między światami, wznoszę dziś toaścik już nie za zdrowie Pana Ryszarda, bo to przestało mu być potrzebne jakiś czas temu, ale za jego pamięć i za jego obecność, którą przecież zaznacza ciągle swoimi książkami. 

Tym bardziej należy wznieść za toast za pamięć innej dzisiejszej jubilatki.
(fot. Wikipedia)

Bo wydaje się, że o niej zapomnieliśmy już całkowicie. Otóż 194 lata temu przyszła na świat Narcyza Żmichowska. Kto? - zapytacie. Dziś nawet dla studentów polonistyki często nazwisko to brzmi zupełnie obco. A tymczasem to od niej zaczyna się polski ruch emancypacyjny, a także tzw. literatura kobieca (szeroko pojęta i może niekoniecznie nacechowana negatywnie jak we współczesnym rozumieniu). Ciekawe, czy wojujące dziś w mediach feministki umiałyby coś powiedzieć o swojej (nie wiem, czy tak by to powiedziały, ale jest to prawdopodobne) protoplastce... Działalność Żmichowskiej wywarła dość istotny wpływ na późniejszą nieco twórczość Elizy Orzeszkowej (mnie źle czyta się ją samą, ale dobrze o niej - biedna Eliza doskonale zdawała sobie sprawę z niedociągnięć swojego warsztatu pisarskiego; odpowiedni cytat niestety gdzieś mi zaginął) oraz mojej kochanej Zośki Nałkowskiej, która między innymi na cześć autorki Poganki nadała bohaterce jednej ze swoich pierwszych powieści imię Narcyza. Na razie o niej samej wiem niewiele, spędzę z nią natomiast tegoroczną jesień (hejka, praco roczna) i nie omieszkam podzielić się  ze światem zdobytymi informacjami.

Także sto lat. Zbieg okoliczności (czyt. odtwarzaj losowo w iPodzie) sprawił, że cały dzień słucham dzisiaj przyjemnej piosenki również w klimacie urodzinowym:



PS - jeszcze jedna refleksja skoczna. Przy okazji brązowego medalu skoczków dużo mówi się o roli Thomasa Morgensterna, który zauważył błąd w liczeniu punktów i zgłosił go sędziom. Zdecydowanie, facet zasłużył na nagrodę Fair Play... ale mnie się wczoraj przypomniało, kto go nauczył tak szlachetnego zachowania! Otóż kochani - konkurs Pucharu Świata w Engelbergu, grudzień 2010. Adam Małysz prowadzi po pierwszej serii, drugi jest Morgi. Jak wiadomo, w serii drugiej skacze się w kolejności odwróconej, tj. prowadzący swój drugi skok oddaje na końcu. Przychodzi kolej Morgiego, gdy psuje mu się suwak od kombinezonu - nie może oddać skoku, póki nie skombinuje czegoś, czym mógłby spiąć materiał. Adam, chociaż wcale nie musi,  proponuje, że wbrew kolejności startowej skoczy pierwszy, żeby dać Thomasowi chwilę na ogarnięcie sytuacji sprzętowej. Dzięki temu Thomas nie tylko nie zostaje zdyskwalifikowany, ale też trafia przy skoku na lepsze warunki i wygrywa konkurs. Morał - wyświadczone innym przysługi wracają do nas prędzej czy później, naturalny obieg dobra istnieje! 

PS2 - Maciek Kot ma najwyraźniej ambicje zostać nowym Ahonenem, przynajmniej w zakresie mimiki twarzy: klik! Nie mam nic przeciwko, jeśli postanowi też pójść w jego ślady na drodze osiągnięć sportowych. Zaś sam Aho po raz drugi zamierza wrócić do skoków. Widać uważa, że wygrać Turniej Czterech Skoczni pięć razy - to za mało. Trzeba też zakończyć karierę co najmniej trzykrotnie.

niedziela, 3 marca 2013

Ci, którzy dobrze mnie znają, nawet bez rozmów w ostatnich dniach muszą się domyślać, jak wiele radości przysporzyły mi Mistrzostwa Świata w narciarstwie klasycznym w Val di Fiemme, a konkretniej: dwie małe, niepozorne, metalowe śnieżynki wywalczone przez naszych skoczków. Pierwsza - złota, słodka, wytęskniona, druga - brązowa, ale chyba jeszcze słodsza i bardziej wyczekiwana. Ech, polały się łzy me czyste, rzęsiste ze wzruszenia nie raz i nie dwa... Ale poza czysto narodowymi uniesieniami urodziło się w mej głowie kilka myśli o ogólnej sytuacji w skokach w tym sezonie. No, w zasadzie to kilkadziesiąt. Refleksję nad niewydolnością systemu punktowych rekompensat za wiatr i obniżenie belki zostawię sobie na następny raz, bo chyba opuchłyby mi opuszki od stukania w klawiaturę przez miliony linijek. 

Skokom narciarskim przyglądam się z z uwielbieniem i niezmiennym zainteresowaniem od lat dwunastu, czyli przez więcej niż połowę życia. Oczywiście, bardziej świadomie i z większą uwagą odbieram wszystko, co dzieje się na skoczniach i w ich okolicach od czasu, kiedy pierwszy raz było mi dane oglądać moich idoli na żywo - od Letniej Grand Prix w Zakopanem w sierpniu 2009. Tak czy siak, mam pewien obraz tego, jak sytuacja w tej dyscyplinie zmieniała się w ciągu ostatniej dekady, jak wyglądał układ sił dawniej, a jak wygląda teraz i zaprawdę, powiadam Wam - od kiedy ja się temu przyglądam, tak ciekawego sezonu chyba jeszcze nie było. I nie chodzi mi tu jedynie o świetną dyspozycję naszych skoczków, która rzecz jasna w sposób znaczący wpływa na nasz odbiór wydarzeń. Pojawia się jednak kilka innych, równie ważnych czynników.

Po pierwsze, w sezonie 2012/13 Puchar Świata to nie teatr jednego aktora. To nawet nie teatr dwóch czy trzech aktorów, bo do walki włącza się szerokie grono zawodników z wielu krajów. Z jednej strony, patrząc na statystyki, na liczbę zdobytych punktów w klasyfikacji generalnej PŚ i odniesione zwycięstwa, można uznać, że to sezon Gregora Schlierenzauera - w PŚ jest niezagrożony, podobnie jak w klasyfikacji wszech czasów pod względem liczby wygranych konkursów, gdzie chyba przez długie lata nikt go nie wyprzedzi. Ale ktoś, kto oglądał choćby kilka konkursów, wie, że nie mamy tu do czynienia z absolutną dominacją jednostki. Warto sobie przypomnieć początek sezonu i fenomenalną formę Niemców, świetne skoki Norwegów czy nadspodziewanie równą dyspozycję Słoweńców. Paradoksalnie, chociaż kandydat do wygranej w generalce jest już tylko jeden, w walce o poszczególne zwycięstwa nie ma stuprocentowych faworytów, co pokazały choćby FIS Team Tour czy Mistrzostwa Świata w Val di Fiemme. 

Co więcej, dokonująca się od kilku lat naturalna zmiana warty wchodzi właśnie w swoją dojrzałą fazę. Na szczytach klasyfikacji generalnej znajdują się zawodnicy, którzy przez wiele lat pojawiali się w Pucharze Świata, ale dopiero w ostatnich 2-3 latach dojrzeli do prawdziwego sukcesu. Ani się obejrzeliśmy, a dorośli nam zupełnie Jacobsen, Freund, Stoch, a Bardal i Kranjec to się nawet postarzeli. Juniorzy zaś i skoczkowie tuż po osiągnięciu wieku seniorskiego stają się powoli pierwszoplanowymi bohaterami skoczni (Schlierenzauer to inny przypadek, swoisty młodzieniec-starzec). Na podium PŚ pojawiają się częściej chłopcy młodsi ode mnie, Peter Prevc, Jaka Hvala, Andreas Wellinger, Stefan Kraft... Ta prawdziwa "stara gwardia", znana wszystkim z niedzielnych obiadów z początku małyszomanii, znacznie się uszczupliła i, co istotne, traci na znaczeniu. Ci, którzy pozostali - Amman, Loitzl, Kasai - wreszcie chyba na dobre przekazują pałeczkę nowym zawodnikom. W tym miejscu specjalnie piszę - nowym i nie zawężam tej kategorii do młodych, bo wielu z pokazujących się ze świetnej strony w tym sezonie skoczków znamy od dawna, ale do tej pory nie znaliśmy ich od tak przebojowej strony. Wystarczy spojrzeć choćby na Jana Maturę, który, będąc w ostatnich latach przyczajonym w dolnych rejonach tabeli tygrysem, w wieku 33 lat po raz pierwszy wygrał zawody Pucharu Świata i wielokrotnie meldował się w pierwszej dziesiątce. 

I wreszcie - sytuacja w rywalizacji drużynowej od wielu lat nie była tak zacięta i nieprzewidywalna. Austriacy, niepodzielnie królujący dotąd nie tylko na ważnych imprezach, ale i w poszczególnych konkursach Pucharu Świata, w Predazzo zdołali jeszcze odeprzeć ataki rosnących w siłę innych nacji, ale warto pamiętać, że to dopiero pierwszy konkurs drużynowy, jaki w tym sezonie udało im się rozstrzygnąć na swoją korzyść. W ostatnich latach pierwsza lokata była zawsze zarezerwowana dla OSV-Adler, a i pozostałe miejsca na podium udawało się zazwyczaj obstawiać trafnie, zaś ta przewidywalność skutkowała małą widowiskowością drużynówek. Teraz (nie ukrywajmy, także za sprawą naszych skoczków) nic nie jest w tych zawodach proste i przesądzone, gdyż drużyn z aspiracjami do podium mamy aż sześć (Austria, Niemcy, Norwegia, Słowenia, Japonia, Polska), a ich poziom jest na tyle wyrównany, że, chcąc sięgać po najwyższe laury, muszą dążyć do perfekcji, bo o kolejności po ośmiu skokach decydują niuanse, czego dowiodła drużynówka w Predazzo. Konkursy drużyn stały się naprawdę pasjonujące.

Jak w tej rzeczywistości odnajdują się Polacy? Po falstarcie na początku grudnia i podnoszących się zewsząd głosach o koniecznej dymisji trenera Kruczka od Engelberga powoli, acz skutecznie wracali na odpowiednie tory. Po raz pierwszy od lat pokazali się z naprawdę dobrej strony na Turnieju Czterech Skoczni, sprawiali radość kibicom w Wiśle i w Zakopanem, niejednokrotnie meldowali się w pierwszej dziesiątce, słowem - wszystko zmierzało w dobrym kierunku. Spora grupa niedzielnych ekspertów mimo widocznych postępów nadal nie wierzyła w sukces polskich skoczków na najważniejszej imprezie sezonu. A jednak! Wreszcie zdarzyły się jakieś mistrzostwa, z których polscy sportowcy wracają z tarczą i bez akompaniamentu pocieszającej przyśpiewki 'nic się nie stało'. Bo stało się, wreszcie coś się stało, wreszcie wszystko zagrało tak, jak powinno. Trener Kruczek, wyważony, spokojny człowiek, nie mówił wiele w tym sezonie. Nie pompował balonika, ale też dobrze znał wartość swoich zawodników. Mimo krytyki, jaka od początku jego współpracy z kadrą spadała na niego lawinowo, konsekwentnie wykonywał swój plan i dążył do celu - do Mistrzostw Świata w Val di Fiemme. Teraz nie musi mówić już nic, mówią za niego wyniki jego podopiecznych.

Red. Burlewicz w swoim felietonie z piątkowego Przeglądu Sportowego pisze: "Triumf Stocha nie był wybuchem, raczej mozolną wspinaczką w górę. Kto wie, czy nie warto takiego osiągnięcia cenić nawet wyżej niż eksplozji talentu Małysza.". Nie odważyłabym się wartościować tych osiągnięć, ale Pan Redaktor słusznie dostrzega różnicę, którą trzeba moim zdaniem rozszerzyć na całą drużynę. Adam Małysz miał błysk i dynamit w nogach. Jego następcom może tego brakuje, może nie są tak utalentowani, ale równoważą to innymi cechami - jest w nich ogromna wola walki, pracowitość, ambicja i nieustępliwość. Stoch, Kot, Żyła i Kubacki mogą nie mieć małyszowej "Bożej iskry", lecz i bez niej, dzięki swojej solidności, wywalczyli trofeum, którego mimo wielu lat triumfów on nigdy nie zdobył - medal mistrzostw świata w konkursie drużynowym. Pierwszy, historyczny i głęboko wierzę, że nie ostatni. Po sukcesach Małysza czekaliśmy (aktywnie) na systemową zmianę - zmiana się dokonała. Pozostaje nam tylko się cieszyć i z niecierpliwością oczekiwać zawodów skandynawskich i Planicy, gdzie w konkursie podsumowującym sezon, w którym udział bierze tradycyjnie najlepsza trzydziestka zawodników sezonu, po raz pierwszy w historii pojawi się co najmniej trójka naszych zawodników.  A już za rok...

Ho ho ho, zapewniam, będzie się działo!


piątek, 1 marca 2013

Jak ja mogłam zaniedbać mój blożek optymistyczny jak Opty Leonida Teligi? Jak mogłam o nim zapomnieć, zbagatelizować jego rolę w życiu Wiernych Czytelników, a tym bardziej - w moim własnym? To wszystko przez to, że polonistyka i praca zarobkowa w ogóle podkopały moją wiarę w pisanie dla przyjemności, a przecież to ono właśnie było sensem w bezsensie długich fragmentów żywota. Zadając sobie męczące pytanie o co mi chodzi? warto wspomnianemu zagadnieniu poświęcić trochę uwagi.

Z kolejną zatem porą roku 2013, roku zmian, obiecuję poprawę. Bo jest o czym stukać w klawisze, bo to najlepsza terapia. Stay tuned!

Blogger templates

Obsługiwane przez usługę Blogger.
 
Twitter Facebook Dribbble Tumblr Last FM Flickr Behance