niedziela, 3 marca 2013

Dzieje się, czyli co mnie urzeka w skocznym sezonie 2012/13

| | 0 komentarze
Ci, którzy dobrze mnie znają, nawet bez rozmów w ostatnich dniach muszą się domyślać, jak wiele radości przysporzyły mi Mistrzostwa Świata w narciarstwie klasycznym w Val di Fiemme, a konkretniej: dwie małe, niepozorne, metalowe śnieżynki wywalczone przez naszych skoczków. Pierwsza - złota, słodka, wytęskniona, druga - brązowa, ale chyba jeszcze słodsza i bardziej wyczekiwana. Ech, polały się łzy me czyste, rzęsiste ze wzruszenia nie raz i nie dwa... Ale poza czysto narodowymi uniesieniami urodziło się w mej głowie kilka myśli o ogólnej sytuacji w skokach w tym sezonie. No, w zasadzie to kilkadziesiąt. Refleksję nad niewydolnością systemu punktowych rekompensat za wiatr i obniżenie belki zostawię sobie na następny raz, bo chyba opuchłyby mi opuszki od stukania w klawiaturę przez miliony linijek. 

Skokom narciarskim przyglądam się z z uwielbieniem i niezmiennym zainteresowaniem od lat dwunastu, czyli przez więcej niż połowę życia. Oczywiście, bardziej świadomie i z większą uwagą odbieram wszystko, co dzieje się na skoczniach i w ich okolicach od czasu, kiedy pierwszy raz było mi dane oglądać moich idoli na żywo - od Letniej Grand Prix w Zakopanem w sierpniu 2009. Tak czy siak, mam pewien obraz tego, jak sytuacja w tej dyscyplinie zmieniała się w ciągu ostatniej dekady, jak wyglądał układ sił dawniej, a jak wygląda teraz i zaprawdę, powiadam Wam - od kiedy ja się temu przyglądam, tak ciekawego sezonu chyba jeszcze nie było. I nie chodzi mi tu jedynie o świetną dyspozycję naszych skoczków, która rzecz jasna w sposób znaczący wpływa na nasz odbiór wydarzeń. Pojawia się jednak kilka innych, równie ważnych czynników.

Po pierwsze, w sezonie 2012/13 Puchar Świata to nie teatr jednego aktora. To nawet nie teatr dwóch czy trzech aktorów, bo do walki włącza się szerokie grono zawodników z wielu krajów. Z jednej strony, patrząc na statystyki, na liczbę zdobytych punktów w klasyfikacji generalnej PŚ i odniesione zwycięstwa, można uznać, że to sezon Gregora Schlierenzauera - w PŚ jest niezagrożony, podobnie jak w klasyfikacji wszech czasów pod względem liczby wygranych konkursów, gdzie chyba przez długie lata nikt go nie wyprzedzi. Ale ktoś, kto oglądał choćby kilka konkursów, wie, że nie mamy tu do czynienia z absolutną dominacją jednostki. Warto sobie przypomnieć początek sezonu i fenomenalną formę Niemców, świetne skoki Norwegów czy nadspodziewanie równą dyspozycję Słoweńców. Paradoksalnie, chociaż kandydat do wygranej w generalce jest już tylko jeden, w walce o poszczególne zwycięstwa nie ma stuprocentowych faworytów, co pokazały choćby FIS Team Tour czy Mistrzostwa Świata w Val di Fiemme. 

Co więcej, dokonująca się od kilku lat naturalna zmiana warty wchodzi właśnie w swoją dojrzałą fazę. Na szczytach klasyfikacji generalnej znajdują się zawodnicy, którzy przez wiele lat pojawiali się w Pucharze Świata, ale dopiero w ostatnich 2-3 latach dojrzeli do prawdziwego sukcesu. Ani się obejrzeliśmy, a dorośli nam zupełnie Jacobsen, Freund, Stoch, a Bardal i Kranjec to się nawet postarzeli. Juniorzy zaś i skoczkowie tuż po osiągnięciu wieku seniorskiego stają się powoli pierwszoplanowymi bohaterami skoczni (Schlierenzauer to inny przypadek, swoisty młodzieniec-starzec). Na podium PŚ pojawiają się częściej chłopcy młodsi ode mnie, Peter Prevc, Jaka Hvala, Andreas Wellinger, Stefan Kraft... Ta prawdziwa "stara gwardia", znana wszystkim z niedzielnych obiadów z początku małyszomanii, znacznie się uszczupliła i, co istotne, traci na znaczeniu. Ci, którzy pozostali - Amman, Loitzl, Kasai - wreszcie chyba na dobre przekazują pałeczkę nowym zawodnikom. W tym miejscu specjalnie piszę - nowym i nie zawężam tej kategorii do młodych, bo wielu z pokazujących się ze świetnej strony w tym sezonie skoczków znamy od dawna, ale do tej pory nie znaliśmy ich od tak przebojowej strony. Wystarczy spojrzeć choćby na Jana Maturę, który, będąc w ostatnich latach przyczajonym w dolnych rejonach tabeli tygrysem, w wieku 33 lat po raz pierwszy wygrał zawody Pucharu Świata i wielokrotnie meldował się w pierwszej dziesiątce. 

I wreszcie - sytuacja w rywalizacji drużynowej od wielu lat nie była tak zacięta i nieprzewidywalna. Austriacy, niepodzielnie królujący dotąd nie tylko na ważnych imprezach, ale i w poszczególnych konkursach Pucharu Świata, w Predazzo zdołali jeszcze odeprzeć ataki rosnących w siłę innych nacji, ale warto pamiętać, że to dopiero pierwszy konkurs drużynowy, jaki w tym sezonie udało im się rozstrzygnąć na swoją korzyść. W ostatnich latach pierwsza lokata była zawsze zarezerwowana dla OSV-Adler, a i pozostałe miejsca na podium udawało się zazwyczaj obstawiać trafnie, zaś ta przewidywalność skutkowała małą widowiskowością drużynówek. Teraz (nie ukrywajmy, także za sprawą naszych skoczków) nic nie jest w tych zawodach proste i przesądzone, gdyż drużyn z aspiracjami do podium mamy aż sześć (Austria, Niemcy, Norwegia, Słowenia, Japonia, Polska), a ich poziom jest na tyle wyrównany, że, chcąc sięgać po najwyższe laury, muszą dążyć do perfekcji, bo o kolejności po ośmiu skokach decydują niuanse, czego dowiodła drużynówka w Predazzo. Konkursy drużyn stały się naprawdę pasjonujące.

Jak w tej rzeczywistości odnajdują się Polacy? Po falstarcie na początku grudnia i podnoszących się zewsząd głosach o koniecznej dymisji trenera Kruczka od Engelberga powoli, acz skutecznie wracali na odpowiednie tory. Po raz pierwszy od lat pokazali się z naprawdę dobrej strony na Turnieju Czterech Skoczni, sprawiali radość kibicom w Wiśle i w Zakopanem, niejednokrotnie meldowali się w pierwszej dziesiątce, słowem - wszystko zmierzało w dobrym kierunku. Spora grupa niedzielnych ekspertów mimo widocznych postępów nadal nie wierzyła w sukces polskich skoczków na najważniejszej imprezie sezonu. A jednak! Wreszcie zdarzyły się jakieś mistrzostwa, z których polscy sportowcy wracają z tarczą i bez akompaniamentu pocieszającej przyśpiewki 'nic się nie stało'. Bo stało się, wreszcie coś się stało, wreszcie wszystko zagrało tak, jak powinno. Trener Kruczek, wyważony, spokojny człowiek, nie mówił wiele w tym sezonie. Nie pompował balonika, ale też dobrze znał wartość swoich zawodników. Mimo krytyki, jaka od początku jego współpracy z kadrą spadała na niego lawinowo, konsekwentnie wykonywał swój plan i dążył do celu - do Mistrzostw Świata w Val di Fiemme. Teraz nie musi mówić już nic, mówią za niego wyniki jego podopiecznych.

Red. Burlewicz w swoim felietonie z piątkowego Przeglądu Sportowego pisze: "Triumf Stocha nie był wybuchem, raczej mozolną wspinaczką w górę. Kto wie, czy nie warto takiego osiągnięcia cenić nawet wyżej niż eksplozji talentu Małysza.". Nie odważyłabym się wartościować tych osiągnięć, ale Pan Redaktor słusznie dostrzega różnicę, którą trzeba moim zdaniem rozszerzyć na całą drużynę. Adam Małysz miał błysk i dynamit w nogach. Jego następcom może tego brakuje, może nie są tak utalentowani, ale równoważą to innymi cechami - jest w nich ogromna wola walki, pracowitość, ambicja i nieustępliwość. Stoch, Kot, Żyła i Kubacki mogą nie mieć małyszowej "Bożej iskry", lecz i bez niej, dzięki swojej solidności, wywalczyli trofeum, którego mimo wielu lat triumfów on nigdy nie zdobył - medal mistrzostw świata w konkursie drużynowym. Pierwszy, historyczny i głęboko wierzę, że nie ostatni. Po sukcesach Małysza czekaliśmy (aktywnie) na systemową zmianę - zmiana się dokonała. Pozostaje nam tylko się cieszyć i z niecierpliwością oczekiwać zawodów skandynawskich i Planicy, gdzie w konkursie podsumowującym sezon, w którym udział bierze tradycyjnie najlepsza trzydziestka zawodników sezonu, po raz pierwszy w historii pojawi się co najmniej trójka naszych zawodników.  A już za rok...

Ho ho ho, zapewniam, będzie się działo!


0 komentarze:

Prześlij komentarz

Blogger templates

Obsługiwane przez usługę Blogger.
 
Twitter Facebook Dribbble Tumblr Last FM Flickr Behance