niedziela, 26 stycznia 2014

(Bo jakby na przykład zachciało Wam się pójść do teatru, to pewnie Książę i żebrak nie przykuje Waszej uwagi w repertuarze. A powinien!
Proszę trzymać za mnie BARDZO mocno kciuki we wtorek i w piątek. Proszę. )


***

 Kilka moich ostatnich wyjść do Teatru im. Juliusza Osterwy kończyło się mniejszym lub większym rozczarowaniem. Zapowiadający się nieźle Bóg Woody'ego Allena w lubelskiej adaptacji stał się sztuką dość mierną, zaś Pakujemy manatki według dramatu Hanocha Levina podziałało na widownię lepiej niż relanium. I kiedy wydawało się, że czas zmienić kierunek teatralnych poszukiwań, wiarę w możliwości tej największej lubelskiej placówki przywrócił spektakl pozornie zwyczajny, może nieco banalny i skierowany do młodszej publiczności. Nic bardziej mylnego.
Strzałem w dziesiątkę okazało się nawiązanie współpracy z reżyserem Pawłem Aignerem, który wziął na warsztat Księcia i żebraka Marka Twaina. To historia kultowa, książka znana czytelnikom na całym świecie, od dawna należąca do kanonu literatury dziecięcej i młodzieżowej. Nie trzeba chyba szczegółowo przypominać jej fabuły – oto na dwór angielskiego króla przypadkowo trafia nastoletni żebrak Tomek Canty, łudząco podobny do księcia Edwarda. Chłopcy zamieniają się ubraniami, nieświadomi dalszych konsekwencji takiej decyzji... Adaptacją sceniczną powieści Twaina zajęła się Malina Prześluga i przyznać należy, że wykonała swoją pracę wyśmienicie. Z racji tego, że odchodzi ona dość daleko od tekstu oryginału (do czego nawiążę w dalszej części tej recenzji), udało jej się ożywić i unowocześnić (ale rozsądnie i bez zbędnej przesady) opowieść przez liczne aluzje do aktualnej sytuacji politycznej, kulturowej czy nowinek technologicznych, a przede wszystkim – przez wprowadzenie do scenariusza dowcipnych i zgrabnie napisanych piosenek. Teksty do świetnie oddającej klimat produkcji muzyki Piotra Klimka robiły na publiczności (w większości w wieku szkolnym) duże wrażenie – gdzieniegdzie wybuchano śmiechem, rytmicznie przytupywano czy nawet podśpiewywano razem z artystami.
Ci ostatni spisali się tym razem na medal. Najjaśniej rozbłysła chyba gwiazda Daniela Dobosza, odtwórcy roli Tomka Canty'ego, czyli tytułowego Żebraka. Młodemu aktorowi udało się w tym spektaklu zaprezentować wszystkie swoje atuty – opanowanie i pełną ekspresji mimikę, precyzję ruchu scenicznego, doskonałą dykcję, a nawet wokal na przyzwoitym poziomie. Niewiele ustępował mu inny Daniel, tym razem Salman, który wcielił się w postać Księcia (swoją drogą, co za uroczy zbieg okoliczności, że aktorzy kreujący tych dwu tak podobnych do siebie bohaterów noszą to samo imię!). Imponująco zaprezentował się przede wszystkim w niełatwych scenach pojedynków, które wymagały od niego ogromnej zręczności i choćby podstawowej umiejętności władania szpadą (cóż z tego, że to tylko teatralny rekwizyt). Na uwagę zasługują także odtwórcy ról drugoplanowych, jak jedna z sióstr Tomka (Halszka Lehman), przedsiębiorczy biskup (Jerzy Kurczuk) czy będący narratorem całej historii hrabia Norfolk (Witold Kopeć).
Najmocniejsza strona większości spektakli wystawianych w ostatnich latach w Teatrze im. Osterwy – scenografia – nie zawodzi i tym razem. Za jej podstawę posłużyły w Księciu i żebraku stare, drewniane okiennice i futryny. Dzięki ich odpowiedniej konfiguracji i sprawnej transformacji w trakcie trwania sztuki udało się twórcom oddać zarówno klimat zbytkownego, opływającego w złoto i brylanty dworu królewskiego, jak i mroczną atmosferę półświatka londyńskiej dzielnicy nędzy. Liczne ruchome elementy wystroju sceny z pewnością przyczyniły się do lepszej recepcji przedstawienia wśród młodych widzów, których na widowni – z racji ostatniego dnia w szkole przed rozpoczęciem ferii zimowych – znalazło się całkiem sporo.
Istotnym wątkiem, o który warto zahaczyć, podsumowując ocenę Księcia i żebraka, wydaje mi się właśnie problem, który postaram się zawrzeć w formie pytania: czy jest to sztuka dla dzieci? Pod wieloma względami na pewno tak – to adaptacja powieści, która została napisana z myślą o najmłodszych. Barwne kostiumy i rekwizyty, dynamika akcji i wychodząca poza ramy sceny, momentami interaktywna gra aktorska – wszystko to sprzyja odbiorcy dziecięcemu. Wątpliwości budzić mogą jednak wspomniane już wcześniej aluzje zrozumiałe tylko dla dorosłych, przemycone między wierszami refleksje na temat ludzkiej egzystencji (w tym rozbudowane nawiązanie do barokowego dramatu Życie snem Pedro Calderona), a nade wszystko zakończenie, które z prostym dydaktyzmem ma niewiele wspólnego. Tu bowiem dochodzimy do momentu, w którym wersja zaprezentowana w Teatrze im. Osterwy znacznie różni się od tekstu powieści Twaina – w nowym ujęciu nie dochodzi do przywrócenia „status quo” sprzed zamiany miejsc. Tomek, żebrak, rozsmakowany we władzy nie decyduje się na oddanie angielskiej korony jej prawowitemu dziedzicowi i zostaje królem. Co dzieje się ostatecznie z Edwardem? Tego nie wiemy – możemy się tylko domyślać, że kończy w Tower... Książę i żebrak po lubelsku urasta więc do dramatu o władzy i przemożnym jej wpływie na ludzkie życie; ponadto staje się pogłębioną, pesymistyczną refleksją nad faktem, że często to jednak szata zdobi człowieka.

Wydaje się jednak, że to ostateczny argument przemawiający na korzyść tej sztuki. Obserwując reakcje zgromadzonych na widowni dzieci, mogę stwierdzić, że dynamiczny spektakl z pewnością ich nie znudził; jako przedstawicielka dorosłego już niestety audytorium również bawiłam się świetnie. Różnica wieku bez wątpienia wpływa na sposób postrzegania Księcia i żebraka, zarówno młodzi, jak i starsi wyjdą jednak z teatru zadowoleni i w jakiś sposób ubogaceni. Przyznam szczerze, że rezerwując bilety na tę sztukę nie spodziewałam się fajerwerków – jakże mile zostałam zaskoczona! Drogi „Osterwo” - podążaj tym szlakiem. To właściwy kierunek.

wtorek, 21 stycznia 2014

Siemacie,
można powiedzieć, że na moim blogu odbył się przedwczesny Wielki Post (prawie, bo bez dwóch dni). Kto powiedział, że będzie łatwo...

Nie mam w zanadrzu nic specjalnie ciekawego, ale wywiązuję się z obietnicy i wrzucam recenzję Miedzy Muszyńskiego. Jest sztywna i nienajwyższych lotów, ale bądźcie wyrozumiali, drodzy Czytelnicy - napisałam ją na zaliczenie. W sumie i tak powinniście się cieszyć, że nie piszę o skokach* :D

Smacznego, dokładka po sesji!

***



Ostatnia dekada na polskim rynku książki należała bez wątpienia do Wydawnictwa Czarnego. Nie opieram się w tej opinii na konkretnych danych statystycznych. Obserwacja rankingów popularności prowadzonych przez portale literackie czy choćby preferencji czytelniczych znajomych musi jednak prowadzić do wniosku, że Czarne zostawia konkurentów w tyle. Doczekało się nawet sporej grupy „psychofanów”, którzy w zasadzie nie sięgają po pozycje spoza jego oferty. Tu swoje dzieła wydają gwiazdy polskiego reportażu – by wspomnieć tylko Wojciecha Tochmana, Mariusza Szczygła czy Jacka Hugo-Badera; tu debiutowały tegoż gwiazdy wschodzące, jak Filip Springer czy Maciej Wasielewski. Wielu wielbicieli literatury non-fiction spod czarnego szyldu zdaje się czasami zapominać, że to nie wszystko, co mogą tam znaleźć. Seria „Reportaż” przyćmiewa często prawdziwe perełki.

Tak właśnie stało się z Andrzejem Muszyńskim, który w roku 2013 opublikował w Czarnym swoje dwie książki. Pierwsza z nich, Południe, zbiór reporterskich refleksji z podróży po półkuli południowej, dotarła do dość szerokiego audytorium, ale nie spotkała się z entuzjastycznymi recenzjami. Jako część wspomnianej już wyżej serii reportażowej została jednak przynajmniej dostrzeżona. Prozatorski debiut Muszyńskiego, Miedza, nie miał tyle szczęścia.

Miedza to książeczka drobna, mieszcząca zaledwie dziewięć krótkich opowiadań, które połączył temat prowincji. Prowincji rozumianej szeroko i niejednoznacznie; prowincji, która jest raczej stanem ducha niż przestrzenią. Między wierszami tych małych form czai się pewien żal, pewna tęsknota za wsią, która zatraciła swój dawny charakter i już tylko nieliczni pamiętają, jak było przecież zupełnie niedawno. To próba ocalenia okruchów wsi zapamiętanej z dzieciństwa. Klimat tych opowieści budują barwne szczegóły, drobiazgi, zazwyczaj prozaiczne, które tkwią w pamięci jak drzazgi – na przykład wychodek za stodołą czy ogromny słoik ogórków kiszonych. Muszyński pisze melancholijnie, ale nie naiwnie; czasami wręcz poetycko, ale nie popadając w egzaltację. Obrazom, które kreśli za pomocą barwnego języka, towarzyszy głęboka refleksja nad charakterem polskiej prowincji.

Zamieraniu kultury wiejskiej winne jest według niego przede wszystkim miasto – mieszkańcy wsi masowo emigrują do miast w poszukiwaniu lepszego życia, „miastowi” zaś sprowadzają się na wioski, by żyć wygodniej i spokojniej, tak naprawdę stylu życia nie zmieniając. Ci ostatni burzą jednak odwieczny porządek panujący na wsi – poczynając od topografii („zamknął się w swojej willi”, „po co mi tu bruk, asfalt?”), przez lokalne zwyczaje (wszak nikt już nie chadza w soboty na imprezy pod lasem, jak w opowiadaniu Kundel. Dziennik czwartoligowca), na stosunkach międzyludzkich skończywszy. Ale i emigranci ze wsi nie mają lekko – bo, czemu wyraz daje Muszyński w każdym ze swoich opowiadań, kto wychował się na prowincji, ten w pewnym sensie nigdy od tej prowincji nie ucieknie. Bo w głębi duszy wcale tego nie pragnie. Bo raj dzieciństwa wydaje się najbezpieczniejszą przystanią, „łanem niespieszności”. Pojawia się jednak rozdźwięk między tym, co we wspomnieniach, a stanem faktycznym. Na ławkach pod chałupami nie siedzą już sąsiedzi – ba, nie ma już chałup, nie ma już nawet sąsiadów. Wieś stała się „miastowsią” - przestrzenią od metropolii różniącą się już tylko rodzajem zabudowy i mniejszym natężeniem ruchu pojazdów mechanicznych. Wieś odchodzi, przemija, przegrywa. Bohaterowie większości opowiadań to ludzie dojrzali, po przejściach, starcy (czasem tylko duchowi), których prostoduszność i nieskomplikowane podejście do życia zestawia się dla kontrastu z poukładaną i racjonalną, ale i brutalną „kulturą miejską”. Doskonale ilustruje ten konflikt opowiadanie Mąka: biedna i zaniedbana wiejska pijaczka umiera po spożyciu pozostawionej na przystanku kokainy, która w jej oczach była po prostu mąką. Wspomniany przystanek wydaje się tu zresztą symbolem portu, z którego wyrusza się na podbój świata: tego bliskiego (sąsiednia wieś), tego upragnionego (miasto), ale i – jak w przypadku Gemeinschaft, nawiązującej do conradowskiego Jądra ciemności mrocznej historii o wędrówce przez kambodżańską dżunglę – świata wielkiego, szerokiego, dalekich krain, które okazują się w gruncie rzeczy podobne do rodzinnych Sosnowic. Ktoś mógłby bowiem zapytać – skąd w tym poukładanym tomiku Kambodża? Autor jednak wie, co robi - wspólnota prowincjonalnych doświadczeń okazuje się niezależna od szerokości geograficznej i kultury, w której wyrastamy. Najważniejszy w tym tekście okazuje się ponadto... powrót do rodzinnych stron i zderzenie własnych doświadczeń ze sposobem, w jaki świat oglądają rodzice: ludzie, którzy całe swoje życie spędzili na wsi. Ten motyw powraca i w innym opowiadaniu – Kundel. Dziennik czwartoligowca to gorzka gawęda o rozczarowaniu, młodzieńczych marzeniach i aspiracjach młodego piłkarza, bezskutecznie studzonych przez rozsądnych opiekunów. Jakże bolesne okazuje się zderzenie ideałów z rzeczywistością...

Nie jest jednak Miedza jedynie społeczną diagnozą – to także, a może przede wszystkim, bardzo osobista refleksja autora nad swoim miejscem w świecie. Akcję opowiadań osadza wszak w swojej „małej ojczyźnie”, we wsiach na pograniczu Jury Krakowsko-Częstochowskiej i Górnego Śląska. Wydaje się, że tym zbiorkiem opowiadań niejako spłaca dług wobec stron, które go ukształtowały; uważnie słucha głosów okolic domu rodzinnego i oddaje głos tym, o których dotąd pisało niewielu. Andrzej Muszyński kontynuuje w pewnym sensie linię zaproponowaną przez swojego imiennika Andrzeja Stasiuka w Opowieściach galicyjskich: pisze cykl opowiadań o kondycji wsi po transformacji ustrojowej, jego bohaterami czyni ludzi nie zawsze rozumiejących zachodzące tam dynamiczne zmiany, chwilami stylizuje język na wiejską gwarę. Perspektywa człowieka młodszego o pokolenie okazuje się jednak zupełnie inna. Realizm magiczny Stasiuka ustępuje miejsca brutalnemu realizmowi Muszyńskiego, który nie daje nam zapomnieć, że debiutował jako reportażysta. Umie patrzeć, umie słuchać i wychwycić najistotniejsze rysy opisywanej rzeczywistości, które zamyka w obrazach prostych, ale przy tym niezwykle intensywnych i barwnych. Mimo iż wydaje je w Czarnym...

***

*Btw, decyzję o zabraniu do Soczi Kubackiego uważam za bardzo słuszną. Kruczku, ufam Tobie.

Blogger templates

Obsługiwane przez usługę Blogger.
 
Twitter Facebook Dribbble Tumblr Last FM Flickr Behance