środa, 5 lutego 2014

Olimpijski wieniec wspomnień

| | 0 komentarze
Igrzyska w Soczi zaczynają się za niecałe czterdzieści godzin, a w naszym kraju - jak chyba nigdy dotąd - towarzyszą im ogromne emocje. Zresztą, nie oszukujmy się - o ile oczywiście będę trzymać kciuki za Zbyszka Bródkę i jego ziomali z lodowego toru, o ile wierzę, że biathlonowe bojowniczki są w stanie ustrzelić jakiś metalowy krążek ku chwale ojczyzny, większość mojej uwagi skupi się na rozbiegu i zeskoku skoczni na Krasnej Polanie. Co nie jest specjalnie zaskakujące - wystarczy a) spojrzeć na moją ścianę na fejsie (jakieś 98% wszystkich treści, które udostępniam, ma jakiś związek ze skokami narciarskimi, a moje zdjęcie w tle potencjalnym nieznajomym może sugerować, że wstąpiłam w szeregi narodowców); b) zajrzeć do mojego pokoju (pierwsze, co rzuca się w oczy - poza niezaścielonym łóżkiem - to plakat Adama Małysza ze srebrnym medalem z Vancouver). Ale... właściwie jak to się wszystko stało, jak do tego doszło?
Podobno Norwid był mistrzem kreowania i mistycyzowania własnej biografii - uparcie utrzymywał, że przyszedł na świat dokładnie w tym samym dniu, w którym zszedł był z tegoż szacowny lord George Gordon Byron. Chciałoby się, drogi Cyprianku. Miałeś wtedy trzy latka. Ale, żeby nie było, że piszę o tym tylko po to, żeby pochwalić się zdobytą przed egzaminem z romantyzmu wiedzą typu "nie przyda się, ale dobrze wiedzieć" - ja również dostrzegłam ostatnio ciekawą koincydencję w swojej biografii, która mogłaby wyjaśniać chorobliwe zainteresowanie światowymi wydarzeniami sportowymi wyrażane przeze mnie od wczesnych lat młodzieńczych...

1992, Albertville
W kontekście Soczi wiele mówi się o prawdziwych weteranach skoczni - Noriaki Kasai zagości wszak na Zimowych Igrzyskach Olimpijskich już po raz szósty, a kilka lat od niego młodszy Janne Ahonen jedzie na swoją piątą olimpiadę. Co mam z nimi wspólnego?
Nie jestem aż tak doświadczona jak Nori - kiedy on wskakiwał do trzydziestki na dużej skoczni, ja wciąż beztrosko dryfowałam po spokojnych wodach płodowych i dopiero zaczynałam obmyślać plan ewakuacji. Faktem jest jednak, że przyszłam na świat w ostatnim podwójnie olimpijskim roku - zakończone dwa tygodnie przed moim narodzeniem zimowe Albertville dzieliło jeszcze swoją rocznikową datę z letnią Barceloną, ale był to ostatni taki przypadek w historii. Zadecydowano, że od tej pory, dla urozmaicenia, igrzyska zimowe i letnie będą się odbywały naprzemiennie, co dwa lata. 
Dlatego też nieco bliżej mi do Janne...

1994, Lillehammer
... bo Soczi to moje piąte igrzyska. Ekhem. To znaczy, teoretycznie...
W roku 1994 moja uwaga kierowała się ku zjawiskom zgoła innym. Przede wszystkim kibicowałam mieszkańcom Doliny Muminków w ich zmaganiach z Buką i codziennością (moim absolutnym ulubieńcem był Włóczykij, co też nie pozostało chyba bez wpływu na dalszy żywot, ale o tym może kiedy indziej). Lubiłam też odkurzać (tak mówią źródła mówione rodzinnej historii; zważając na to, jaką gehenną jest dzisiaj dla mnie śmiganie z odkurzaczem po mieszkaniu, trudno mi w to uwierzyć), zajadałam się kluskami z serem i miałam zadatki na prawdziwą fashionelkę. Dla niedowiarków - dowód:
Jedynym Polakiem na olimpijskich skoczniach był wówczas Wojciech Skupień, bujający się w okolicach trzydziestego miejsca. Tymczasem mający wywrzeć na moje życie niebagatelny wpływ Adam Małysz (wówczas szesnastolatek) trenował nadal kombinację norweską. Bieganie przyjdzie mu porzucić dopiero jakieś pół roku później...

1998, Nagano
Cztery lata później zajmie na igrzyskach miejsca 51. i 52. Znacznie lepiej zaprezentują się starsi koledzy - Wojciech Skupień (31. i 11.) oraz Robert Mateja (20. i 21. - drodzy hejterzy, zwróćcie uwagę, że to zupełnie przyzwoite pozycje). Prawdziwymi gwiazdami okażą się wówczas gospodarze - kosmiczny Kazuyoshi Funaki oraz Masahiko Harada; niedoścignieni do dzisiaj, jeśli chodzi o technikę skoku. Ale z naszej perspektywy interesujący wydają się właśnie ci, którzy w tamtych lutowych dniach odgrywali rolę statystów. Na przykład późniejszy po czterokroć złoty Harry Potter: 
Czy oglądałam te japońskie potyczki? Kroniki domowe milczą na ten temat. Jak przez mgłę pamiętam jednak konkursy łyżwiarstwa figurowego, wszystkie zjawiskowe rittbergery, axele i toeloopy, niewykluczone więc, że w przeddzień szóstej rocznicy urodzin moje upodobania zaczęły przesuwać się z historii miłosnej Muminka i Migotki na zmagania sportowców z całego świata. Koronnym argumentem przemawiającym za tą tezą jest też fakt, że na zawsze w mojej pamięci wyryła się niezwykła, kolorowa do granic i nieco dziwaczna uroczystość otwarcia piłkarskiego Mundialu we Francji, który wszak odbył się zaledwie kilka miesięcy później. Ileż lat tego szukałam!

2002, Salt Lake City
Dwanaście lat temu miałam już prawie, prawie dziesięć lat. A w Polsce od roku panowała małyszomania, której uległam bardziej spektakularnie niż reszta rówieśników. Wtedy po raz pierwszy dotarło do mnie, że jest coś takiego, jak zimowa olimpiada, ludzie tam jadą i bardzo się starają wywalczyć złoty medal. Adam też się starał. Cały kraj starał się razem z nim. Bravo Sport dodał do olimpijskiego numeru zestaw naklejek z bułkami i bananami oraz pocztówek z Małysz Manem (mam je gdzieś do dzisiaj). Każda szanująca się polska gazeta zamieściła groźne zestawienie Małysz vs Hannawald, najczęściej z profilowymi ujęciami ich twarzy ustawionymi konfrontacyjnie.
Osobiście dmuchałam w telewizor silniej niż w sylwestrowe baloniki i trenowałam atomowe odbicie, skacząc ze starej wersalki. Rodzice przyznawali mi za telemark same dwudziestki. Na pewno jestem wielkim talentem zmarnowanym przez to, że mieszkałam w dzieciństwie za daleko od skoczni (tak, tak, wmawiaj sobie - jakoś Diethart dał radę, chociaż mieszka pod Wiedniem). Pan Adam przywiózł stamtąd srebro i brąz, zaś jak Filip z konopii wyskoczył wtedy Ammann, dla którego był to początek pięknej kariery. W każdym razie, to pierwsza eskalacja miłości do Adama i skoków ogólnie pojętych, którą wspominam z rozrzewnieniem mimo zaciemnienia obrazu spowodowanego niezbyt poważnym wówczas wiekiem i, cóż, upływem ponad dekady.

2006, Turyn
Druga silna fala wspomnianej wyżej miłości, tym razem skierowana ku dwóm bardzo konkretnym obiektom. Coś, co dzisiaj określone by zostało szalonym fangirlingiem. Ale, o mamo, ich nie dało się nie kochać. Andreas Kofler i Thomas Morgenstern, dwa cudowne austriackie młokosy, skaczące po najwyższych stopniach turyńskiego podium z taką pasją, taką energią... i tymi zawiadiackimi uśmieszkami wyzywającymi świat. I coś, czego zazdrościł im cały świat - Teamgeist, duch drużyny, doskonała atmosfera. 

Cholera, chociaż jestem dzisiaj osiem lat starsza, ta miłość wcale nie wygasła. Panom ze zdjęcia życzę nadal jak najwyższych miejsc. Zaraz za Kamilem Stochem i Jankiem Ziobrą ;). 
A Polacy? Pan Adam był wtedy w nienajlepszej formie... mimo to nasza drużyna zaskoczyła naprawdę dobrym, jak na ówczesne realia, piątym miejscem w konkursie drużynowym. No i kibicowało się im troszeczkę, ale jednak bez wiary w spektakularny sukces. Albo może - to piąte miejsce zostało uznane za spektakularne. Aj, wiele się zmieni w kolejnych latach...

2010, Vancouver
Cztery lata temu też prowadziłam bloga, o zupełnie jednak innym charakterze, niż ten. Bloga głęboko ukrytego, o którym nie wiedział prawie nikt, gdzie się pisało różne rzeczy znacznie głupsze niż te (poziom -50). Ale gdzieś wśród tamtych notek człowieka u progu dorosłości znalazło się też kilka adnotacji o 'olimpiadzie przeżywanej jak Wigilia i wizyta świętego Mikołaja przez przedszkolaka'. Tak było, tak było - miałam wielką olimpijską gorączkę już kilka tygodni przez zawodami w Whistler, liczyłam na Pana Adasia - nie zawiodłam się. Znowu wszedł mu w paradę ten szalony Szwajcar, już nie Harry Potter, a dojrzały profesor skocznej magii - ale czy tak naprawdę nam to przeszkadzało? Dwa srebrne medale wywalczone w pasjonujących starciach - geniusz, miód na polskie serca.

Przez ostatnie cztery lata obejrzałam ten filmik jakieś 123 razy. Łzy stawały mi w oczach prawie zawsze.
Cztery lata temu założyłam się z Przemysławem, że Adam Małysz zdobędzie medal. Wygrałam najpyszniejszą na świecie sałatkę owocową w Gramoffonie. 

2014, Soczi
Jeśli ktoś chciałby się założyć analogicznie o Kamila Stocha - wchodzę w to. 
Jaram się oczywiście nie mniej niż cztery lata temu, bo mam czym, ale czuję, że się starzeję. To już nie to, co dawniej (chociaż i tak umrę z nerwów w niedzielę wieczorem), to już chłodniejsze spojrzenie człowieka, który napisał kilka newsów na skijumping.pl i ogarnął cokolwiek w swoim pozaskocznym życiu. Ale co będzie tym razem? Dla nas jedna kwestia zmieniła się zasadniczo i na lepsze - po raz pierwszy w historii mamy naprawdę DRUŻYNĘ. Capslock nie został tu wciśnięty przypadkowo. Mamy drużynę, o której dobrze wiemy - i której członkowie mówią to otwarcie - że jest w stanie przywieźć nam cenny krążek, więcej - brak tegoż zostanie odebrany jako porażka. Ale więcej na razie nie piszę, ciii - nie pompujmy.


Po co to wszystko napisałam? Nie wiem. Mam ferie, mam czas, mam kilka myśli i wspaniałą zdolność nadinterpretacji historii własnego życia. Mierzenie ziemskiego bytowania w olimpiadach jest jednak zupełnie niezgorszym pomysłem. 
O ile w danym życiu mierzonym liczy się coś poza skokami narciarskimi, bo w moim przypadku wychodzi to, co powyżej. Przepraszam... ;)

PS - Poetów Z., jeśli to czytają, odsyłam do poprzedniej, chyba niezauważonej mininotki ;)

0 komentarze:

Prześlij komentarz

Blogger templates

Obsługiwane przez usługę Blogger.
 
Twitter Facebook Dribbble Tumblr Last FM Flickr Behance