Nigdy nie wiadomo, jak postąpi z tobą
poczucie pustki i osamotnienia w długi weekend. Może podszepnąć
ci słówko o wciąż niedokończonej butelce Ballantines'a w lodówce
i paczce Marlboro do wypalenia (te szumne i luksusowe nazwy to dowód,
że nie wszystko jeszcze stracone). Może wypchnąć cię z domu na
melancholijny (z Phillem Collinsem w słuchawkach) spacer po pobliskich podmokłych chwilowo polach, podczas którego ostatecznie
uświadomisz sobie, że życie to nie Nad Niemnem,
zaś A.D. 2014, idąc miedzą, spotkać się można w najlepszym
wypadku z nieprzychylnym wzrokiem właściciela gruntu, w gorszym – z
okoliczną dresiarnią, w żadnym – z Jankiem Bohatyrowiczem czy
choćby tworem bohatyrowiczopodobnym. Może wciągnąć cię z wielką
mocą pod ciepłą kołderkę, sprawić, że odrzucisz problemy
codzienności i przepadniesz w jedynych objęciach, które zawsze na
ciebie czekają – w objęciach Morfeusza. Ale równie dobrze może
zaprowadzić cię do teatru na całkiem niczego sobie sztukę.
Zaczyna
się niewinnym stwierdzeniem taty, który, wychodząc, nie zamierza
zabierać klucza, bo przecież „ty i tak na pewno będziesz w
domu”. Ten, może nieświadomy, cios z niespodziewanej strony
działa na ciebie trochę jak płachta na byka, trochę jak kubeł
zimnej wody, w każdym razie mówisz sobie – basta, czas opuścić
twierdzę i wyruszyć w świat. Choćby miał on być zimny i
nieprzychylny. Człowiek – pocieszasz się – jest jednak tak
skonstruowany, żeby te chłody i niewygodę jakoś znosić. W
internecie dokonujesz szybkiego riserczu, jakiej to też wspaniałej
aktywności można oddać się w niedzielne popołudnie łamane przez
wieczór w tym onirycznym mieście na wschodzie Polski, które śmiesz
nazywać swoim, chociaż mieszkasz ponad siedem kilometrów od jego
granic. Do wyboru masz nowy film Allena (w zasadzie Turturro, ale
sądząc po zwiastunie – raczej Allena) wyświetlany równocześnie
we wszystkich dwóch kinach sieciowych oraz amerykański film z
Marion Cotillard, gdzie mówi ona po polsku – ten jednak odpada, bo
kończy się po odjeździe z miasta ostatniej dwójki (czytaj:
magicznego powozu, który stanowi twój jedyny środek transportu do
domu).
Po
krótkim wahaniu stwierdzasz, że przekroczyłaś już swój dzienny
limit kinematograficzny, oglądając przy późnym śniadaniu Rzekę
życia (ach, Brad, ach,
jego brat). Chcesz zatem czegoś więcej niż płaski i ustalony
obraz na ekranie, więcej – chcesz uciec od ekranu, chcesz
życia...! Do teatru więc? Życie to nie teatr, ja ci na
to odpowiadam, nuci gdzieś w
głowie Edek Stachura, ale wyjątkowo odpędzasz go i... pędzisz. Bo
i jest na co – w często ocenianym zbyt surowo Osterwie grają
dzisiaj Szekspira. Wiele hałasu o nic.
Też tak sądzisz. Rezerwujesz tani promocyjny bilet majówkowy, pani
jest bardzo miła, jak nigdy w przypadku infolinii i okienek
informacyjnych w twoim słodkim kraju. A więc - trzeba będzie
wyjść. W głębi duszy cieszysz się, bo wreszcie masz okazję
zaprezentować światu wspaniały outfit, składający się z
dżinsów, które były już za duże, ale teraz są w sam raz (ach,
to świąteczne obżarstwo... i przedświąteczne obżarstwo... i
poświąteczne), oraz ze swetra w kolorze ceglastym, zakupionego za
całą złotówkę po wyniszczającej bitwie z nieustępliwymi
jejmościami w ciuchlandzie. Po długich pięciu minutach spędzonych
przed lustrem, odmieniona niczym Kopciuszek, lekko przemierzasz
chodnik i wsiadasz do swej biało-czerwono-zielonej karocy z napisem
2 ZBOŻOWA (po drodze wiatr wiejący 10 w skali Beauforta rozwiewa
twoją misternie nieułożoną fryzurę). I jesteś na miejscu.
I to
na jakim miejscu. Trafił ci się rząd III, miejsce 1 – choć raz
jesteś namber łan, a poza tym doskonale widzisz całą scenę. Koło
ciebie zasiada urocze starsze małżeństwo, ale nie masz czasu ich
podziwiać, bo podziwiasz scenografię. A ta, jak zwykle w Osterwie –
nie rozczarowuje. Utrzymana w pastelowych błękitach, tym razem
minimalistyczna, z poprzeczną barierką przypominającą te
instalowane zazwyczaj w luksusowych willach nad morzem przywodzi na
myśl gorącą Sycylię. Charakterystyczna dla krajów południowych
muzyka, wygrywana przez – widać to wyraźnie po ich nieudawanych,
nieco zdenerwowanych, ale mimo to dosyć nonszalanckich minach –
uczniów szkoły muzycznej skutecznie przenosi cię właśnie tam: do
Messyny, gdzie rozgrywa się akcja komedii.
I
nagle, pod wpływem magii teatru, zmieniasz się w recenzenta. Mimo
iż to sztuka Szekspira, uwspółcześniony spektakl wionie duchem
Felliniego, Rosselliniego, Domenico Modugno, San Remo... Tak, tak,
jesteśmy we Włoszech lat 50., 60. Kobiety ubrane są w jasne
rozkloszowane sukienki bądź gustowne czarne kostiumy, usta i oczy
pomalowano im wyraziście, włosy ułożono zgodnie z panującą
ponad pół wieku temu modą. Eleganccy mężczyźni przywodzą zaś
na myśl najważniejszych członków sycylijskiej mafii, prawie
wszyscy w ciemnych barwach, pod wąsem, z włosami zaczesanymi do
tyłu i potraktowanymi słuszną dawką żelu. W prostej, acz
skomplikowanej (niektórzy do dziś zastanawiają się, czy Szekspir
przypadkiem nie był kobietą) fabule początkowo trochę trudno się
odnaleźć, szczególnie ze względu na sporą liczbę bohaterów. Za
głównych uznaje się oczywiście Beatrycze (w tę rolę wciela się, niestety, Marta Sroka, najsłabsze ogniwo aktorskich zasobów Osterwy)
i Benedyka (świetny Wojciech Rusin), dwoje młodych ludzi znanych ze
swej programowej niechęci do małżeństwa i wyszukanego,
konceptualnego, piętrowego, chciałoby się rzec, dowcipu. Są dla
siebie godnymi adwersarzami w dyskusjach (czy może raczej
– przekomarzaniach, w miarę rozwoju sztuki nabierającymi
charakter flirtu) i, jak prędko się okaże, idealnymi partnerami na
całe życie. Zanim to jednak odkryją, wydarzy się naprawdę sporo.
Jak to często bywa u Szekspira, najważniejsi okazują się ci mało
ważni – pozornie gapiowaci służący, stróże... Choć mówią
mało (a ich wypowiedzi pod względem językowym pełne są
kolokwializmów i humoru uważanego za „niski”), to oni, nie
zawsze będąc tego świadomymi, wiedzą najwięcej, bo z racji swej
funkcji znajdują się w miejscach niedostępnych dla reszty.
Doskonale w roli milczącego, a pojawiającego się wszędzie lokaja
Piergiorgio prezentuje się Przemysław Gąsiorowicz. Nie zabrakło
też miejsca dla naczelnego „Stańczyka” Osterwy – Jerzego
Rogalskiego, który tym razem wciela się w gadatliwego i nieco
tępego szefa książęcej straży, pana Ciampę.
Streszczać
tekstu komedii nie warto – kto zechce, sięgnie do niego albo pozna
perypetie bohaterów osobiście wybierając się na spektakl. A
podczas oglądania tegoż prawdopodobnie dostrzeże pewną
dysproporcję. Otóż męska część obsady Wiele hałasu
o nic spisuje się rewelacyjnie.
Najjaśniej błyszczy gwiazda Jana Wojciecha Krzyszczaka, który jako
Antonio – jeden ze „starszych panów” - bawi do łez i zachwyca
komicznymi scenami furii. Niewiele ustępują mu inni, zarówno
młodsi, jak i starzy panowie: pełen dystynkcji Jerzy Kurczuk w roli
księcia Pedra, niezwykle przekonujący Paweł Kos jako Klaudio czy
wspomniany już Wojciech Rusin posiadający wielki potencjał
komediowy. Na tle tak wysokiego poziomu aktorstwa panów panie
wypadają co najmniej blado. Marta Sroka wymowę każdej sceny
spłaszcza swoją uniwersalną, pretensjonalną manierą w mimice i w
głosie. Kilka razy zdarzyło jej się także w sposób bardzo
widoczny pomylić tekst, co nie powinno się zdarzać tak
doświadczonym aktorom w trzy lata po premierze spektaklu...
Stosunkowo najlepiej prezentuje się Lidia Olszak, odtwarzająca rolę
Hero – bywa zalotna, zabawna, ale potrafi też odnaleźć się w
scenach wymagających więcej tragizmu. Pozostałe role kobiece nie
zasługują na to, by o nich pisać.
Na
scenie przez prawie trzy godziny dzieje się na tyle dużo, że nie
sposób się nudzić. Klimat beztroskich Włoch, misternie utkany z niby niewinnych szczegółów (popijane wciąż przez wszystkich bohaterów espresso, hity włoskiej piosenki wygrywane przez stare, trzeszczące radio), nieco rozleniwia, przywraca pogodę ducha, a co najważniejsze - zdaje się idealnie pasować do tekstu sztuki liczącej sobie już prawie 400 lat. Ponadczasowy szekspirowski humor poddany
liftingowi wciąż okazuje się skuteczny, a i sama realizacja
skłania do oklasków.
Które
zresztą sowicie wynagradzają aktorom i ekipie technicznej ich
wysiłki tuż po opadnięciu kurtyny. Przestajesz być recenzentem.
Wraz z otaczającymi cię starymi dobrymi małżeństwami i ich
odświętnie wystrojonymi latoroślami (zaczynasz myśleć, że
drogocenny sweter jest nieco nie na miejscu) klaszczesz w dłonie co
sił, po czym sprytnie wymykasz się bokiem i wyprzedzasz znaczną
większość widowni w kolejce do szatni. Pośpiech okazuje się
daremny, twoje wysiłki i tak spalą na panewce – dwójka odjeżdża
z przystanku dwie minuty przed twoim na tenże przybyciem. W
oczekiwaniu na tatę – sprawcę całego zamieszania, który jednak
zachowuje się wspaniałomyślnie i podjeżdża po ciebie do miasta
swoją (tak starą, że już nikt nie wspomina wieku) mechaniczną
dorożką – czytasz w wieczornych ciemnościach ulicy cztery strony Lalki (wydanie
BN) oraz otrzymujesz pozdrowienie od nietrzeźwych dresów (cześć
piękna... nigdy nie będziesz buahahahaha).
Ostatecznie
z tym osamotnieniem to wiesz, wiele hałasu o nic.
TL;DR LOL
OdpowiedzUsuń