czwartek, 22 maja 2014

X Muza w wysokiej wieży

| | 0 komentarze
(Czekałam cierpliwie baaardzo długo, aż Katedra Krytyki opublikuje mój tekst o wizycie w Narodowym Muzeum Filmu w Turynie. Nie doczekałam się. No cóż, choć pomysł jest zaiste wyśmienity, to coś im tam nie wychodzi, trudno, wybaczam, bo za to opublikowali moją recenzję Księcia i żebraka.
Relacja z wizyty w turyńskim muzeum teoretycznie się trochę zdezaktualizowała, ale ostatecznie chyba niewiele tam się mogło zmienić od marca. Może komuś się spodoba.)
Wszystkie fotografie zawarte w notce autorstwa Karoliny Trykacz. :)


***
 Strzelista Mole Antonelliana dumnie góruje nad turyńską starówką. Najpiękniej prezentuje się w słoneczne dni, kiedy jej przeszklona kopuła lśni niczym rybia łuska. Niedługie, bo zaledwie nieco ponad stuletnie losy tego pięknego budynku toczyły się dość burzliwie. U progu trzeciego tysiąclecia François Confino, znany szwajcarski architekt i muzeograf, zainicjował utworzenie we wnętrzu wieży Narodowego Muzeum Kina.



Projekty w ramach programu Youth in Action, finansowanego przez Unię Europejską – a właśnie organizowane dzięki temu wsparciu warsztaty medialne były powodem, dla którego znalazłam się w Turynie – mają tę właściwość, że skupiają się na wspólnych działaniach młodzieży, na zwiedzanie pozostawiając niewiele czasu. Gospodarze wybierają więc miejsca według nich najbardziej godne odwiedzenia, najciekawsze, najistotniejsze z ich punktu widzenia. Uwzględnienie w programie wymiany wizyty w Mole Antonelliana dobitnie świadczy o jej pozycji w oczach lokalnej społeczności. Najwyższe muzeum świata stanowi powód do dumy nie tylko dla mieszkańców samego Turynu, ale i całego regionu, którego stolicą jest to miasto – urokliwego Piemontu. Moja współlokatorka, bardzo słabo mówiąca po angielsku szesnastoletnia Giorgia pochodząca z liczącej niespełna trzy tysiące obywateli wioski Saluzzo z trudem, ale i wyraźną ekscytacją skleciła zdanie: it's really awesome, I was there when I was little, you have to visit it!. A zatem zwizytowaliśmy.
Ekspozycja muzealna podzielona została na trzy części umieszczone na kolejnych kondygnacjach monumentalnej Mole. Zwiedzanie rozpoczyna się od „archeologii kina”. Sama nazwa brzmi dość nużąco, ale tu znów sprawdza się stara prawda – pozory mylą. Pomysłodawcy muzeum zdecydowali się bowiem przedstawić „prehistorię” i początki historii kina w sposób bardzo interaktywny. Pierwsza sala stara się wciągnąć gości w optyczne gry i złudzenia. Niektóre z nich znamy z obrazków krążących po internecie, inne stanowią element zaskoczenia, a uczestnika stawiają w centrum wydarzeń. Można robić zdjęcia (facebookowi znajomi z pewnością docenią oryginalne zdjęcia do góry nogami na turyńskiej Via Roma naszkicowanej czyjąś wprawną ręką).
Niezwykle bogata kolekcja fotograficznych serii próbujących uchwycić ruch, w większości poddana cyfrowej obróbce, wprowadza zwiedzających w nastrój lekko nostalgiczny, a wielu otwiera oczy na fakty nigdy do tej pory niedostrzeżone. A mianowicie – wynalazek braci Lumiére to po prostu efekt trwającego wiele lat procesu, rezultat dążeń kilku pokoleń. Eksponaty muzeum ułożone są w konsekwentnie chronologiczny sposób będący próbą odtworzenia dziejów myśli filmowej. Udało się tu zgromadzić pokaźny zbiór XVII-wiecznych „latarni magicznych”, w niektórych przypadkach nawet ciągle działających. Nie zapomniano też o teatrze cieni czy takich wynalazkach jak camera obscura.


Pierwszą kondygnację podsumowuje kilkuminutowa projekcja jednej z pierwszych produkcji braci Lumiére, a mianowicie Wjazd pociągu na stację w La Ciotat z 1896 r. W oczekiwaniu na swoją kolej (czy dostrzegli Państwo ten tani i mało subtelny zabieg stylistyczny?) można też obejrzeć na małych ekranikach inne krótkie kinematograficzne próby z tamtego okresu. Niewielu jednak udaje się zapoznać ze wszystkimi materiałami...
Kolejne dwie kondygnacje to już prezentacja zasobów związanych z filmem fabularnym. Znajdują się tam między innymi oryginalne włoskie plakaty większości arcydzieł kina światowego (tu nazwa muzeum okazuje się myląca – kino włoskie i związane z nim eksponaty to po prostu część tej wystawy). Interesujące dla pasjonatów X Muzy okażą się na pewno stroje Supermana i Batmana, figury Gremlina i dinozaurów z Jurassic Park czy suknia Elizabeth Taylor. Moją uwagę przykuły szczególnie słynne nakrycia głowy – melonik Charliego Chaplina oraz kapelusz Federico Felliniego. Ten ostatni, wraz z charakterystycznym czerwonym szalikiem, znalazł się w zakątku poświęconym w całości temu kultowemu włoskiemu reżyserowi, gdzie można zasiąść przy prawdziwym biurku Felliniego. Kto wie, może to przy nim przeżywał męczarnie, próbując stworzyć scenariusz do Osiem i pół? Pasjonaci Gwiezdnych wojen zaś (osobiście nie należę do tego zacnego grona, dlatego też z góry przepraszam za pomyłki) przeżyją chwilę uniesienia przy oryginalnej masce Lorda Vadera. Wielkim plusem tej części muzeum są fragmenty filmów wyświetlane w „zaułkach” poświęconych konkretnym reżyserom i aktorom. Ta zaleta nie ma jednak najmniejszego znaczenia dla grup, które na obejrzenie ekspozycji mają niecałe półtorej godziny (czyli takich jak moja).


Paradoksalnie najbardziej emocjonująca okazuje się ekspozycja poświęcona początkom kina. Tam udaje się jeszcze obejrzeć wszystko, zatrzymać się na chwilę przy najciekawszych eksponatach. Zbiory zgromadzone na wyższych piętrach są co prawda imponujące, ale trudno zapoznać się z nimi w całości. Przyszłym potencjalnym gościom Mole Antonelliana polecam zarezerwowanie na zwiedzanie całego dnia. Bo samo muzeum to nie koniec atrakcji...
Ekscytującym, choć dla niektórych przerażającym zwieńczeniem zwiedzania jest wjazd przeszkloną windą na taras widokowy, znajdujący się na wysokości 160 m nad ziemią. Rozciąga się z niego malownicza panorama Turynu, a przy dobrej pogodzie także przepięknych Alp. Mnie poszczęściło się tylko częściowo – góry co prawda widziałam, ale niewyraźne, zamglone, jakby jeszcze nie obudziły się ze snu. Kilka godzin po naszych odwiedzinach w Mole pogoda nareszcie stała się prawdziwie wiosenna i jestem pewna, że i Alpy wyglądały wtedy jakby były już po śniadaniu, wystrojone i gotowe na pożerający je łapczywie wzrok turystów.
Warto było odwiedzić Narodowe Muzeum Kina, chociaż spodziewałam się odnaleźć tam coś innego. Może brakuje w nim wyrazistego zatrzymania się nad kinematografią rodzimą, która przecież ma tradycję bogatą jak mało która. A może po prostu czasowe ograniczenia mojej wycieczki nie pozwoliły mi się w pełni nacieszyć jego atrakcjami. Ta myśl sprawia, że chciałoby się tam wrócić. Wrócę. Może szybciej niż mi się wydaje.

***

Btw, jako obywatelka Miasta Poezji (może nie do końca, jeśli chodzi o administrację, ale na 200% w kwestii tożsamości i duchowej przynależności) jestem naprawdę dumna z tego, co robi dla nas Ośrodek Brama Grodzka - Teatr NN, o którym prezydent Żuk słusznie powiedział, że proponuje nam inne, magiczne spojrzenie na Lublin. Wszędzie nie udaje się być, ale jak dobrze jest usiąść przy chłodnym murze Bramy Grodzkiej, oprzeć się o poduszki z cytatami poetyckimi (w tym niespodzianka - jeden z moich najulubieńszych wierszy - Leżenia Mirona Białoszewskiego i kiedy leżę, nie nadaję się do wstania), posłuchać Radia Świecidło (czyli Świetlicki+Podsiadło; chociaż ten pierwszy stwierdził dziś, że powinno raczej nazywać się Podlicki, bo wkład Podsiadły okazuje się znacznie większy), spotkać znów tych największych, Julię Hartwig, Ryszarda Krynickiego... Polecam z całego serca.

0 komentarze:

Prześlij komentarz

Blogger templates

Obsługiwane przez usługę Blogger.
 
Twitter Facebook Dribbble Tumblr Last FM Flickr Behance