(Czekałam cierpliwie baaardzo długo, aż Katedra Krytyki opublikuje mój tekst o wizycie w Narodowym Muzeum Filmu w Turynie. Nie doczekałam się. No cóż, choć pomysł jest zaiste wyśmienity, to coś im tam nie wychodzi, trudno, wybaczam, bo za to opublikowali moją recenzję Księcia i żebraka.
Relacja z wizyty w turyńskim muzeum teoretycznie się trochę zdezaktualizowała, ale ostatecznie chyba niewiele tam się mogło zmienić od marca. Może komuś się spodoba.)
Wszystkie fotografie zawarte w notce autorstwa Karoliny Trykacz. :)
***
Strzelista Mole Antonelliana dumnie góruje nad turyńską starówką.
Najpiękniej prezentuje się w słoneczne dni, kiedy jej przeszklona
kopuła lśni niczym rybia łuska. Niedługie, bo zaledwie nieco
ponad stuletnie losy tego pięknego budynku toczyły się dość
burzliwie. U progu trzeciego tysiąclecia François
Confino, znany szwajcarski architekt i muzeograf, zainicjował
utworzenie we wnętrzu wieży Narodowego Muzeum Kina.
Projekty w ramach programu Youth in Action, finansowanego przez Unię
Europejską – a właśnie organizowane dzięki temu wsparciu
warsztaty medialne były powodem, dla którego znalazłam się w
Turynie – mają tę właściwość, że skupiają się na wspólnych
działaniach młodzieży, na zwiedzanie pozostawiając niewiele
czasu. Gospodarze wybierają więc miejsca według nich najbardziej
godne odwiedzenia, najciekawsze, najistotniejsze z ich punktu
widzenia. Uwzględnienie w programie wymiany wizyty w Mole
Antonelliana dobitnie świadczy o jej pozycji w oczach lokalnej
społeczności. Najwyższe muzeum świata stanowi powód do dumy nie
tylko dla mieszkańców samego Turynu, ale i całego regionu, którego
stolicą jest to miasto – urokliwego Piemontu. Moja współlokatorka,
bardzo słabo mówiąca po angielsku szesnastoletnia Giorgia
pochodząca z liczącej niespełna trzy tysiące obywateli wioski
Saluzzo z trudem, ale i wyraźną ekscytacją skleciła zdanie: it's
really awesome, I was there when I was little, you have to visit
it!. A zatem zwizytowaliśmy.
Ekspozycja muzealna podzielona została na trzy części umieszczone
na kolejnych kondygnacjach monumentalnej Mole. Zwiedzanie rozpoczyna
się od „archeologii kina”. Sama nazwa brzmi dość nużąco, ale
tu znów sprawdza się stara prawda – pozory mylą. Pomysłodawcy
muzeum zdecydowali się bowiem przedstawić „prehistorię” i
początki historii kina w sposób bardzo interaktywny. Pierwsza sala
stara się wciągnąć gości w optyczne gry i złudzenia. Niektóre
z nich znamy z obrazków krążących po internecie, inne stanowią
element zaskoczenia, a uczestnika stawiają w centrum wydarzeń.
Można robić zdjęcia (facebookowi znajomi z pewnością docenią
oryginalne zdjęcia do góry nogami na turyńskiej Via Roma
naszkicowanej czyjąś wprawną ręką).
Niezwykle bogata kolekcja fotograficznych serii próbujących
uchwycić ruch, w większości poddana cyfrowej obróbce, wprowadza
zwiedzających w nastrój lekko nostalgiczny, a wielu otwiera oczy na
fakty nigdy do tej pory niedostrzeżone. A mianowicie – wynalazek
braci Lumiére to po
prostu efekt trwającego wiele lat procesu, rezultat dążeń kilku
pokoleń. Eksponaty muzeum ułożone są w konsekwentnie
chronologiczny sposób będący próbą odtworzenia dziejów myśli
filmowej. Udało się tu zgromadzić pokaźny zbiór XVII-wiecznych
„latarni magicznych”, w niektórych przypadkach nawet ciągle
działających. Nie zapomniano też o teatrze cieni czy takich
wynalazkach jak camera obscura.
Pierwszą kondygnację podsumowuje kilkuminutowa projekcja jednej z
pierwszych produkcji braci Lumiére,
a mianowicie Wjazd pociągu na stację w La Ciotat
z 1896 r. W oczekiwaniu na swoją kolej (czy dostrzegli Państwo ten
tani i mało subtelny zabieg stylistyczny?) można też obejrzeć na
małych ekranikach inne krótkie kinematograficzne próby z tamtego
okresu. Niewielu jednak udaje się zapoznać ze wszystkimi
materiałami...
Kolejne dwie kondygnacje to już
prezentacja zasobów związanych z filmem fabularnym. Znajdują się
tam między innymi oryginalne włoskie plakaty większości arcydzieł
kina światowego (tu nazwa muzeum okazuje się myląca – kino
włoskie i związane z nim eksponaty to po prostu część tej
wystawy). Interesujące dla pasjonatów X Muzy okażą się na pewno
stroje Supermana i Batmana, figury Gremlina i dinozaurów z Jurassic
Park czy suknia Elizabeth
Taylor. Moją uwagę przykuły szczególnie słynne nakrycia głowy –
melonik Charliego Chaplina oraz kapelusz Federico Felliniego. Ten
ostatni, wraz z charakterystycznym czerwonym szalikiem, znalazł się
w zakątku poświęconym w całości temu kultowemu włoskiemu
reżyserowi, gdzie można zasiąść przy prawdziwym biurku
Felliniego. Kto wie, może to przy nim przeżywał męczarnie,
próbując stworzyć scenariusz do Osiem i pół?
Pasjonaci Gwiezdnych wojen zaś
(osobiście nie należę do tego zacnego grona, dlatego też z góry
przepraszam za pomyłki) przeżyją chwilę uniesienia przy
oryginalnej masce Lorda Vadera. Wielkim plusem tej części muzeum są
fragmenty filmów wyświetlane w „zaułkach” poświęconych
konkretnym reżyserom i aktorom. Ta zaleta nie ma jednak
najmniejszego znaczenia dla grup, które na obejrzenie ekspozycji
mają niecałe półtorej godziny (czyli takich jak moja).
Paradoksalnie najbardziej emocjonująca okazuje się ekspozycja
poświęcona początkom kina. Tam udaje się jeszcze obejrzeć
wszystko, zatrzymać się na chwilę przy najciekawszych eksponatach.
Zbiory zgromadzone na wyższych piętrach są co prawda imponujące,
ale trudno zapoznać się z nimi w całości. Przyszłym potencjalnym
gościom Mole Antonelliana polecam zarezerwowanie na zwiedzanie
całego dnia. Bo samo muzeum to nie koniec atrakcji...
Ekscytującym, choć dla niektórych przerażającym zwieńczeniem
zwiedzania jest wjazd przeszkloną windą na taras widokowy,
znajdujący się na wysokości 160 m nad ziemią. Rozciąga się z
niego malownicza panorama Turynu, a przy dobrej pogodzie także
przepięknych Alp. Mnie poszczęściło się tylko częściowo –
góry co prawda widziałam, ale niewyraźne, zamglone, jakby jeszcze
nie obudziły się ze snu. Kilka godzin po naszych odwiedzinach w
Mole pogoda nareszcie stała się prawdziwie wiosenna i jestem pewna,
że i Alpy wyglądały wtedy jakby były już po śniadaniu,
wystrojone i gotowe na pożerający je łapczywie wzrok turystów.
Warto było odwiedzić Narodowe Muzeum Kina, chociaż spodziewałam
się odnaleźć tam coś innego. Może brakuje w nim wyrazistego
zatrzymania się nad kinematografią rodzimą, która przecież ma
tradycję bogatą jak mało która. A może po prostu czasowe
ograniczenia mojej wycieczki nie pozwoliły mi się w pełni
nacieszyć jego atrakcjami. Ta myśl sprawia, że chciałoby się tam
wrócić. Wrócę. Może szybciej niż mi się wydaje.
Btw, jako obywatelka Miasta Poezji (może nie do końca, jeśli chodzi o administrację, ale na 200% w kwestii tożsamości i duchowej przynależności) jestem naprawdę dumna z tego, co robi dla nas Ośrodek Brama Grodzka - Teatr NN, o którym prezydent Żuk słusznie powiedział, że proponuje nam inne, magiczne spojrzenie na Lublin. Wszędzie nie udaje się być, ale jak dobrze jest usiąść przy chłodnym murze Bramy Grodzkiej, oprzeć się o poduszki z cytatami poetyckimi (w tym niespodzianka - jeden z moich najulubieńszych wierszy - Leżenia Mirona Białoszewskiego i kiedy leżę, nie nadaję się do wstania), posłuchać Radia Świecidło (czyli Świetlicki+Podsiadło; chociaż ten pierwszy stwierdził dziś, że powinno raczej nazywać się Podlicki, bo wkład Podsiadły okazuje się znacznie większy), spotkać znów tych największych, Julię Hartwig, Ryszarda Krynickiego... Polecam z całego serca.
0 komentarze:
Prześlij komentarz