piątek, 4 lipca 2014

Spóźniona czerwcówka

| | 0 komentarze
Czasem tak muszę. W sumie nie częściej niż raz na dwa lata, ale zdarza się. Najczęściej w czerwcu. Siadam sobie tam, na Kleeberga, w prawie zupełnej ciszy, zjadam kostkę gorzkiej czekolady, a dalej wszystko dzieje się samo. Grafomański potok słów w sam raz na bloga, którego prawie nikt nie czyta. Smacznego!

***

Tu, na Starej Kalinie, rzeczy zdają się mieć własny bieg (chociaż, zważając na ich niespieszny ruch w przód i niechęć do zmian, bieg nie jest chyba najbardziej odpowiednim słowem). Z zagraconego balkonu, z jednej strony porośniętego ucywilizowanym dzikim winem, z drugiej zastawionego typowymi składanymi krzesłami drewnianymi, jakich każda polska rodzina od lat używa przy okazji Wigilii, Wielkanocy, chrzcin i imienin, kiedy to liczba biesiadników znacznie przekracza średnią codzienną i pojawia się zapotrzebowanie na większą od standardowej liczbę miejsc siedzących; a zatem z tego balkonu, gdzie zawsze podczas rzeczonych imienin stoi wielki gar z rosołem, zielona brytfanka z indykiem i pół(tora) litra wódki, od lat widać to samo. Tak, tak, Lublin, miasto inspiracji, dynamicznie się zmienia – ale nie tu, nie po swojej wschodniej stronie. Symbolicznie, według nieodgadnionych praw rządzących światem, wschód zawsze pozostaje trochę dziki, melancholijny i staromodny, nawet wschód w mikroskali. Wyglądasz z balkonu i widzisz przede wszystkim morze zieleni, jakbyś się znalazła na maleńkiej platformie nad bezludną puszczą; ale takie wrażenie opuszcza cię ułamek sekundy później, bo na szóstym piętrze ktoś ogląda monotonny amerykański film familijny w typie Beethovena 3 na tyle głośno, że przed oczyma duszy swojej jesteś w stanie zobaczyć te cukierkowe, sielskie sceny rozgrywające się zapewne na idealnie przystrzyżonym trawniku przed wzorcowym białym domkiem; poza tym przez obserwowaną dżunglę co i rusz śmigają metalowe puszki napędzane benzyną, dostarczające twoich współplemieńców z i na doroczne obrzędy rzucania kwiatków pod nogi księży, ministrantów i szeregowych parafian. Wyznawców tu w ogóle pod dostatkiem – w bezsenne noce zamiast owiec liczyć można obrazki z Jedynym Papieżem i Matką Boską w oknach bloku naprzeciwko. Tym okiennym miniwystawkom często towarzyszą przerażające skrzydłokwiaty, bujne paprocie i fiołki; parapety mniej zdobne w świętych w trzech przypadkach goszczą imponujące kolekcje storczyków. Co ciekawe, orchidee i dewocjonalia przeplatają się fantazyjnie, tworząc fascynującą, eklektyczną kompozycję ludzkich gustów, ale nigdzie w tym dziesięciopiętrowcu nie zazębiają się ze sobą, rzadko też choćby sąsiadują ze sobą, jakby utrzymując bezpieczny, chłodny dystans. Dwa stronnictwa. Maleńkie wnękowe balkoniki w większości wyglądają tak samo, są jak przygnębiający spadek po czasach, w których zostały zaprojektowane. Równość, kolektyw, jednolitość. Żadnych kwiatów, żadnych girland i innych oznak szaleństwa. Nieśmiało sprzeciwia się siódme piętro, prowokując i przyciągając wzrok kręcącym się na wietrze złotym, odpustowym wiatraczkiem; wydaje mu się, że jest inny, a przecież jak wszystkie stoi w miejscu, nieporadnie kręci się w kółko bez perspektyw, zależny od wietrznego widzimisię. Prawdziwy opozycjonista to balkon na samej górze, cztery wielkie skrzynki z czerwonymi (ach, ta przewrotność!), bujnymi pelargoniami, dumny biały talerz Cyfry Plus zapewniający łączność ze światem i okno na wiele jego stron, a także elegancki parasol chroniący od słońca. Ze szczytu do słońca, do kolorów najbliżej... Warto myśleć perspektywicznie – co, jeśli w nadmiarze szkodzą?

Ale każdy czasem spogląda i w dół. A tam – ten sam asfalt, na którym przed przeszło dziesięcioma laty w wielkanocny poranek po radosnej gonitwie z kuzynostwem z potężnym hukiem przewróciła się twoja mała wówczas siostrzyczka i zdarła sobie caluteńką brodę, dzięki czemu choć raz było co wspominać ze świątecznej wizyty u babci. Dziś po szramie ani śladu, ale nieśmiertelny asfaltowy plac zabaw pamiętający czasy dość już zamierzchłe, z wymazanym dziwną czcionką bezdusznym białym napisem ZAKAZ GRY W PIŁKĘ, wciąż budzi respekt. Po prawej tereny domu spokojnej starości, w którym było się raz, jeszcze w poprzednim tysiącleciu (to zupełnie dosłowne określenie czasu bez żadnej hiperboli), pewnego ciemnego, grudniowego wieczora, z całkiem sporą zerówkową grupą popołudniową, dla której była to nie lada wyprawa; i dla tych seniorów odgrywało się jakiś przedszkolny teatrzyk, może się grało bociana albo wróbla, albo innego kojarzącego się z polskością latającego zwierzaka, a ci państwo promienieli, śmiali się, klaskali w dłonie i z wilgotnymi powiekami mówili, że to najpiękniejszy prezent, jaki w życiu dostali.

Z perspektywy balkonu na piątym piętrze w tej chwili jest dokładnie tak samo jak piętnaście, dziesięć, pięć lat temu, rok temu, w ostatnią Wielkanoc i w przyszłe Boże Narodzenie. Znów ci się wydaje, że któreś z dzieciaków za chwilę zamknie cię na balkonie, bo to najlepszy dowcip, znów rzucasz okruszki chleba przez szparki pod balustradą, znów biegniesz przez złowrogi plac zabaw, czekasz na prezenty pod choinką albo żeby Pani Romana skończyła wreszcie śpiewać Upływa szybko życie. I nie zastanawiasz się, czy faktycznie upływa.

W bloku naprzeciwko na drugim piętrze wisi mała żółta płachta z napisem Sprzedam mieszkanie. 2 pokoje 48 m kw. Tel. 698....


(Lublin, Boże Ciało 2014)


0 komentarze:

Prześlij komentarz

Blogger templates

Obsługiwane przez usługę Blogger.
 
Twitter Facebook Dribbble Tumblr Last FM Flickr Behance