Czasem tak muszę. W sumie nie częściej niż raz na dwa lata, ale zdarza się. Najczęściej w czerwcu. Siadam sobie tam, na Kleeberga, w prawie zupełnej ciszy, zjadam kostkę gorzkiej czekolady, a dalej wszystko dzieje się samo. Grafomański potok słów w sam raz na bloga, którego prawie nikt nie czyta. Smacznego!
***
Tu, na Starej Kalinie, rzeczy zdają
się mieć własny bieg (chociaż, zważając na ich niespieszny ruch
w przód i niechęć do zmian, bieg nie jest chyba najbardziej odpowiednim słowem). Z
zagraconego balkonu, z jednej strony porośniętego ucywilizowanym
dzikim winem, z drugiej zastawionego typowymi składanymi krzesłami
drewnianymi, jakich każda polska rodzina od lat używa przy okazji
Wigilii, Wielkanocy, chrzcin i imienin, kiedy to liczba biesiadników
znacznie przekracza średnią codzienną i pojawia się
zapotrzebowanie na większą od standardowej liczbę miejsc
siedzących; a zatem z tego balkonu, gdzie zawsze podczas rzeczonych
imienin stoi wielki gar z rosołem, zielona brytfanka z indykiem i
pół(tora) litra wódki, od lat widać to samo. Tak, tak, Lublin,
miasto inspiracji, dynamicznie się zmienia – ale nie tu, nie po swojej
wschodniej stronie. Symbolicznie, według nieodgadnionych praw
rządzących światem, wschód zawsze pozostaje trochę dziki,
melancholijny i staromodny, nawet wschód w mikroskali. Wyglądasz z
balkonu i widzisz przede wszystkim morze zieleni, jakbyś się
znalazła na maleńkiej platformie nad bezludną puszczą; ale takie wrażenie
opuszcza cię ułamek sekundy później, bo na szóstym piętrze ktoś
ogląda monotonny amerykański film familijny w typie Beethovena 3 na tyle głośno, że przed oczyma duszy swojej jesteś w stanie
zobaczyć te cukierkowe, sielskie sceny rozgrywające się zapewne na
idealnie przystrzyżonym trawniku przed wzorcowym białym domkiem;
poza tym przez obserwowaną dżunglę co i rusz śmigają metalowe
puszki napędzane benzyną, dostarczające twoich współplemieńców
z i na doroczne obrzędy rzucania kwiatków pod nogi księży,
ministrantów i szeregowych parafian. Wyznawców tu w ogóle pod
dostatkiem – w bezsenne noce zamiast owiec liczyć można obrazki z
Jedynym Papieżem i Matką Boską w oknach bloku naprzeciwko. Tym
okiennym miniwystawkom często towarzyszą przerażające
skrzydłokwiaty, bujne paprocie i fiołki; parapety mniej zdobne w
świętych w trzech przypadkach goszczą imponujące kolekcje
storczyków. Co ciekawe, orchidee i dewocjonalia przeplatają się
fantazyjnie, tworząc fascynującą, eklektyczną kompozycję
ludzkich gustów, ale nigdzie w tym dziesięciopiętrowcu nie
zazębiają się ze sobą, rzadko też choćby sąsiadują ze sobą,
jakby utrzymując bezpieczny, chłodny dystans. Dwa stronnictwa.
Maleńkie wnękowe balkoniki w większości wyglądają tak samo, są
jak przygnębiający spadek po czasach, w których zostały
zaprojektowane. Równość, kolektyw, jednolitość. Żadnych
kwiatów, żadnych girland i innych oznak szaleństwa. Nieśmiało
sprzeciwia się siódme piętro, prowokując i przyciągając wzrok
kręcącym się na wietrze złotym, odpustowym wiatraczkiem; wydaje
mu się, że jest inny, a przecież jak wszystkie stoi w miejscu,
nieporadnie kręci się w kółko bez perspektyw, zależny od
wietrznego widzimisię. Prawdziwy opozycjonista to balkon na samej
górze, cztery wielkie skrzynki z czerwonymi (ach, ta przewrotność!),
bujnymi pelargoniami, dumny biały talerz Cyfry Plus zapewniający
łączność ze światem i okno na wiele jego stron, a także
elegancki parasol chroniący od słońca. Ze szczytu do słońca,
do kolorów najbliżej... Warto myśleć perspektywicznie – co,
jeśli w nadmiarze szkodzą?
Ale każdy czasem spogląda i w dół.
A tam – ten sam asfalt, na którym przed przeszło dziesięcioma
laty w wielkanocny poranek po radosnej gonitwie z kuzynostwem z
potężnym hukiem przewróciła się twoja mała wówczas
siostrzyczka i zdarła sobie caluteńką brodę, dzięki czemu choć
raz było co wspominać ze świątecznej wizyty u babci. Dziś po
szramie ani śladu, ale nieśmiertelny asfaltowy plac zabaw
pamiętający czasy dość już zamierzchłe, z wymazanym dziwną
czcionką bezdusznym białym napisem ZAKAZ GRY W PIŁKĘ, wciąż
budzi respekt. Po prawej tereny domu spokojnej starości, w którym
było się raz, jeszcze w poprzednim tysiącleciu (to zupełnie
dosłowne określenie czasu bez żadnej hiperboli), pewnego ciemnego,
grudniowego wieczora, z całkiem sporą zerówkową grupą
popołudniową, dla której była to nie lada wyprawa; i dla tych
seniorów odgrywało się jakiś przedszkolny teatrzyk, może się
grało bociana albo wróbla, albo innego kojarzącego się z
polskością latającego zwierzaka, a ci państwo promienieli, śmiali
się, klaskali w dłonie i z wilgotnymi powiekami mówili, że to
najpiękniejszy prezent, jaki w życiu dostali.
Z perspektywy balkonu na piątym
piętrze w tej chwili jest dokładnie tak samo jak piętnaście,
dziesięć, pięć lat temu, rok temu, w ostatnią Wielkanoc i w
przyszłe Boże Narodzenie. Znów ci się wydaje, że któreś z
dzieciaków za chwilę zamknie cię na balkonie, bo to najlepszy
dowcip, znów rzucasz okruszki chleba przez szparki pod balustradą,
znów biegniesz przez złowrogi plac zabaw, czekasz na prezenty pod
choinką albo żeby Pani Romana skończyła wreszcie śpiewać Upływa szybko życie. I nie zastanawiasz się, czy faktycznie
upływa.
W bloku naprzeciwko na drugim piętrze
wisi mała żółta płachta z napisem Sprzedam mieszkanie. 2
pokoje 48 m kw. Tel. 698....
(Lublin, Boże Ciało 2014)
0 komentarze:
Prześlij komentarz