niedziela, 5 lutego 2017

I love this game.

| | 0 komentarze
Odkąd na dobre wciągnęło mnie pisanie dla mamony, blogowanie odeszło w zapomnienie. Z pewnością duży wpływ ma na to fakt, że po milionach znaków na temat drzwi, leczenia łysienia, operacji zaćmy, przepisów na żeberka i tym podobnych spraw, bez których internet nie byłby takim, jakim go znamy, ostatnia rzecz, na którą mam ochotę, to rozwodzić się nad czymkolwiek choćby i w krótkich słowach. Ale dzisiaj muszę.

Otóż, jak nietrudno było zauważyć, czytając którykolwiek z poprzednich moich postów, lubię skoki narciarskie. Właściwie, choć tym słowem szafować nie można, kocham je. Gdy przyjrzeć się mojemu życiu w ostatnich kilkunastu latach, to jedyna niezmienna i trwała relacja. Często nasza miłość staje się jak stare dobre małżeństwo - spędzamy razem każdy weekend i sprawia nam to przyjemność, ale fajerwerków nie ma... Ale mój oblubieniec wciąż potrafi mnie zaskoczyć.

Loty narciarskie zawsze są jakoś tak bardziej fascynujące niż skakanie na dużej skoczni. Jak określił to ostatnio mój szacowny kolega z redakcji, "ci faceci nie mają jaj - oni mają potężne arbuzy". To nie takie proste, ruszyć w przepaść z prędkością ponad 100 km/h... Byłam w Planicy i udało mi się dojść tylko do progu - BAŁAM SIĘ wejść wyżej. Schodzenie - piękne widoki, ale i przerażająca, przytłaczająca otwarta przestrzeń. Oni zaś z lekkością i brawurą mkną w dół po rozbiegu, a potem leeeecą, lecą, długich kilka sekund utrzymując się w powietrzu i lądują z oszałamiającą prędkością... Jeśli to nie jest imponujące, jeśli to nie jest sexy, to nie wiem, co jest.



Ale - nie latanie skłoniło mnie dziś do naskrobania tej nędznej, krótkiej notki. Rozczuliło mnie dzisiaj raczej to, co dzieje się obok samej dyscypliny. Andi Wellinger, który po pierwszej serii traci do Krafta kilka punktów, podchodzi do swojego głównego rywala i gawędzą, ziomeczki, z uśmiechami na twarzy jak gdyby nigdy nic. Potem obaj strzelają sobie fotkę z Robertem Lewandowskim, który akurat przyjechał pokibicować Kamilowi, i mają ultra podjarę, bo przecież Lewy gra dla ICH drużyny, FC Bayern, Stern des Sudens... (Severin Freund, aktualnie kontuzjowany, pewnie miota się przed telewizorem z zazdrości.) A gdy się okazuje, że drugiej serii nie będzie, z największą serdecznością gratulują sobie wyników. W międzyczasie Daniel Andre Tande, po długim wpatrywaniu się z uwagą w listę startową, stwierdza, że przecież nic z tego nie będzie i postanawia złożyć z niej papierowy samolocik. Szybowiec przemyka chyżo przed twarzą Noriakiego Kasai, który mistrzem świata w lotach został w 1992, kiedy konstruktora papierowego obiektu latającego nie było jeszcze nawet w planach. 
I jeśli ktoś mi powie, że skoki są nudne - tak, są. Nikt nie obgryza tam sobie uszu, nie strzela się z bańki i nie podstawia sobie nogi. I to jeden z powodów, dla których je kochamy.

I nawet jeśli 99,9% ludzi na świecie ma to głęboko w poważaniu - fajnie jest być fanem tej dyscypliny i tych UROCZYCH ludzi, którzy ją tworzą. Fajnie jest być w jakimś sensie częścią tego świata. 
Amen.

(Jeśli uważasz, że to nudne i nieśmieszne - pewnie masz rację. Jeśli uważasz, że to skłoni mnie do zamilknięcia na ten temat - nie masz racji.)

0 komentarze:

Prześlij komentarz

Blogger templates

Obsługiwane przez usługę Blogger.
 
Twitter Facebook Dribbble Tumblr Last FM Flickr Behance