niedziela, 9 sierpnia 2015

Narsuyu

| | 0 komentarze
Podróże małe i duże coś tam zawsze zmieniają w życiu i w myśleniu.

Niby każdy wie, że niektórych rzeczy nie można odkładać na jutro (vide modne słowo prokrastynacja, silnie związane z hasztagiem i Facebookiem), Horacy już wiedział, lud prosty wiedział (choć został sparafrazowany: co masz zrobić jutro, zrób pojutrze - będziesz miał dwa dni wolnego) i, tak, ja też właściwie wiedziałam.

Ale potem przemierzamy pieszo europejsko-azjatyckie miasto o 14 milionach mieszkańców, jest 17 lipca 2015 r., trwa święto końca ramadanu - Ramazan Bayramı, ludzi na ulicach jest dużo. Bardzo dużo. Tak dużo, że z tego najpierwszego spotkania ze Stambułem, zaraz po przyjeździe, mam jedno dominujące wspomnienie: głowy towarzyszy podróży i myśl "żeby się tylko nie zgubić".


Oczywiście, przesadzam - nie z potokiem ludzkim, ale z percepcją jak najbardziej. Piękne fryzury moich drogich kompanów nie są w stanie przesłonić mi tych uroczych, tłocznych i kolorowych uliczek, innych całkiem niż wszystkie, które widziałam do tej pory. Na swój sposób nadal europejskich, ale z wyraźną nutą egzotyki. I co na tych ulicach? Kobiety w hidżabach i czadorach, niekiedy niezwykle szykownych, a nawet markowych (np. z logo Coco Chanel), ale więcej chyba jednak pań ubranych całkiem po europejsku. Tureccy mężczyźni na niskich stołeczkach, z herbatą w charakterystycznych tulipankowych szklaneczkach, o, takich:


grający w tavlę (też taką, jak na zdjęciu), pogrążeni w rozmowie albo we własnych myślach. Koty, koty, bardzo dużo kotów. Chamskie i zupełnie nie chamskie knajpki z kebabem, herbaciarnie, restauracje. I stoiska, ministragany poustawiane na każdym kroku, a za nimi głośni chłopcy sprzedający kukurydzę, arbuzy, baklawę, małże, kofte i - nade wszystko - świeżo wyciskany sok z granatu, narsuyu.

Wszędzie jest, a przynajmniej tak się nam wydaje. Co kilka kroków chłopcy i mężczyźni uwijają się przy dźwigienkach wyciskarek, wsadzając wielkie, soczyste owoce granatu w ich spragnione szpony. "Nigdy nie piłam soku z granatu", myślę sobie i myśl tę wymieniam z współpodróżnikami. "U nas to chyba nie ma takich świeżych...". Więc trzeba spróbować. Ale dzisiaj? Tak trochę biegniemy, lepiej się nie zatrzymywać, bo porwie nas rwący nurt ludzkich istnień. Poza tym jest to główny trakt, tu na pewno jest drożej niż gdzie indziej. No ale dobra, jest wszędzie. Jutro sobie wypijemy, już dajmy sobie dziś spokój.

Nazajutrz - upał okrutny, zwiedzanie ostre, Hagia Sophia (rozczarowanie życia), Topkapı (omdlałego w ostatnim przedwakacyjnym odcinku Wspaniałego Stulecia Sulejmana brak - pozostajemy w nadziei, że ktoś go odratował; właściwie nie ma innego wyjścia, czy ten serial nie jest głównie o nim?), Błękitny Meczet. Pijemy dużo wody, ale osobiście nie mogę się doczekać chwili, kiedy wypiję sok z granatu.

Tymczasem... granaty jakby zniknęły ze stambulskich ulic. Turcy niestrudzenie sok wyciskają, ale już nie z granatów, a z pomarańczy. "Nar?", pytamy (dobrze, Krzysztof pyta) w kilku miejscach, a panowie kręcą głową ze smutnym uśmiechem, że nie ma. Gdzieś dostrzegam kątem oka wypisane markerem nad okienkiem "Pomegranate - season finished :(", ale nie dopuszczam do siebie tej myśli. Przechodzimy wszystkie te uliczki, jesteśmy w końcu na głównej, tam, gdzie wczoraj granatowy sok lał się hektolitrami. I chyba się już całkiem wylał, bo wszędzie jest finished. W knajpce ostatniej szansy serce drży, granat wyraźnie narysowany obok pomarańczy na kiepskiej jakości reklamowym plakacie. Z portfela wysupłuję banknot z Atatürkiem (co nie jest żadną wskazówką co do nominału, bo Atatürk jest na każdym z nich, oto dowód:


Zauważcie prawidłowość - im wyższy nominał, tym poważniejszy wyraz twarzy Ataturka. True story.)
Więc wysupłuję i mówię panu Turkowi: "Pomegranate, nar, small one"... a pan tylko się śmieje, energicznie kręci głową i rzecze "No, no, finished. Orange?". 
Też kręcę głową, chowam Atatürka i zrezygnowana idę na kebsa.


A więc to koniec. Koniec sezonu. Koniec granatów. Dlaczego sezon na granaty skończył się z dnia na dzień - nie wiem. Ale od tamtej chwili wiem już na pewno, bo z doświadczenia, że niektórych rzeczy nie można odkładać na jutro. Bo jutro może ich nie być... bądź też w czasie oczekiwania może nas spotkać coś niezbyt przyjemnego, jak uczy inna stambulska przygoda z Panem Tumoroł Spikiem i waleniami w rolach głównych (dla której nie ma tu miejsca, bo nie jest to blog tylko dla dorosłych). 



PS Inna sprawa, że w epilogu do tej historii wypiliśmy sok z granatu - ale nie świeżo wyciskany, tylko z butelki - i nie okazał się niczym niezwykłym. Właściwie smakował identycznie jak porzeczkowy Tarczyn. Ale może gdyby ktoś go nam wycisnął na naszych oczach... 
A może nie.
Ale to już temat na oddzielny elaborat...





0 komentarze:

Prześlij komentarz

Blogger templates

Obsługiwane przez usługę Blogger.
 
Twitter Facebook Dribbble Tumblr Last FM Flickr Behance