(Jeśli masz niski próg tolerancji dla grafomanii, nie czytaj tego tekstu. Nie będzie tu nic o Nike dla Joanny Bator, w zasadzie nie będzie tu nic o niczym. Nie pozdrawiam, bo jestem chora.)
***
Kosz stoi samotnie.
Stoi i jest prawdziwym
symptomem jesieni, oznaką niezaprzeczalną i nie do obalenia. Gdyby
był to chociaż kosz pełen jabłek, śliwek czy orzechów. Kosz
wiklinowy, jeszcze próbujący uchwycić w ciasnych ciepłych
splotach ostatnie podrygi lata, promienie wyższego słońca. Albo –
jeśli to zbyt zuchwałe życzenie – kosz na śmieci niczym róg
obfitości na miarę naszych czasów: żeby się z niego wylewały
różnokolorowe papierki po Kit-Katach i Snickersach, po Lays'ach,
prażynkach paprykowych i agreście w czekoladzie, szklane i
plastikowe butelki z misiami z jednej, a kolorowankami z drugiej
strony etykietki, artystycznie zdobione paczki po mentolowych
papierosach (które miały zniknąć, ale zostają). Żeby było w
nim życie, niezbity dowód na istnienie życia na przedmieściu.
Żaden z tych koszów nie jest jednak koszem, który stoi. Ten –
banalny i odrapany obiekt służący do uprawiania sportu, któremu
posłużył nawet za podstawę słowotwórczą nazwy – nie jest
pełen niczego poza obojętnością. Z racji swojej anorektycznej powierzchowności
automatycznie wzbudza dreszcz, potęgowany jeszcze przez
niesprzyjające warunki atmosferyczne. To, co było zaletą i
swoistym magnesem jeszcze miesiąc temu – dobre proporcje,
nienaganna figura, kolorowa siatka ze sznureczków jak naszyjnik
zwieszająca się z obręczy i przywodząca na myśl boiska NBA –
dziś już nie pociąga. W słońcu wszystko wygląda lepiej, ta
modna chudość sprawia, że kosz staje się wtedy celebrytą, jest
uwodzicielski i zabawny, rozchwytywany przez okoliczne dzieciaki
wypełniające pustkę upartymi rzutami. Kauczukowa skóra piłki
zmysłowo ociera się o tablicę, o chłodny metal okręgu
stanowiącego centrum i kosz wie, że ktoś go dostrzega, ktoś go
potrzebuje. Może i obszedłby się bez jego obecności, ale nawet
nie próbuje – to musi świadczyć o pewnym przywiązaniu. Te
idylliczne obrazki szybko tracą wyrazistość, by w końcu zupełnie
się rozmyć. Wraz z krótszymi dniami smutnej pory na „j”
nadchodzi arktyczne powietrze, złowroga wilgoć, katar, grube kurtki
i dziesiątki zadań z matematyki na jutro. Bardziej zaborczy staje
się ekran ciekłokrystaliczny, podczas letnich miesięcy zgodnie
dzielący się zainteresowaniem młodzieży z koszem. Anemiczny,
patykowaty stoi teraz jak niewidzialny między połową bliźniaka a
pomalowanym na beżowo eleganckim domem z katalogu. Obnażony i
upokorzony, tekstylna biżuteria została wszak przez praktycznych i
zapobiegliwych graczy schowana głęboko w szafkach garażu gdzieś
między słoikiem z gwoździami a silnikiem od odkurzacza, żeby
powrócić w chwale najwcześniej pod koniec marca. Jedyną, choć
marną, pociechą jest fakt, że i tak nikt tego nie zauważy –
razem ze zmianą pory roku zmienia się zupełnie ostrość widzenia.
Przygaszone jesienne kolory z niektórymi obiektami obchodzą się
tak bezlitośnie, że zdają się one kompletnie zlewać z
otoczeniem. Kosz mój samotny to jeden z takich mimowolnych
październikowych kameleonów.
Stoi więc i będzie tak
stał w szare popołudnie i w noc listopadową rzewnie
płaczącą nad jego postępującym zanikaniem, które osiągnie
swoje apogeum podczas ferii zimowych.
Przechodniu, powiedz
tacie...
Just c'mon, jaka grafomania! Mam tylko nadzieję, że nie przyznajesz się na razie, ale coś piszesz w jakimś tajnym wordowskim pliku!
OdpowiedzUsuń