wtorek, 13 stycznia 2015

Szczepan wieczorową porą

| | 0 komentarze
(Dzisiaj odbyła się pierwsza "Bitwa o literaturę" w tym roku. Nie mogłam być, ale za to wracam - myślami i słowami - do ostatniej zeszłorocznej, bardzo udanej... )

Spokojny, ale pełen oczekiwania na coś niezwykłego okołoświąteczny grudniowy wieczór dwa lata temu. Pokój w półmroku, światło choinkowych lampek wijących się wokół półek z książkami jak bluszcz, zapach pomarańczy i goździków. Ciche, trzeszczące nieco stare radio, na granicy słyszalności, bo domownicy, zmęczeni lepieniem uszek, myciem podłóg i przygotowywaniem śledzi, rzucili w końcu wszystkie te zadania, by rzucić się w objęcia Morfeusza. I nagle jakby grom z jasnego nieba. Zaskakujący, pełen pociągającego napięcia głos w radiu przedstawia historię Konstantego Willemanna, Kostka, Kosteczka, który nie wie, kim jest i daje się to zauważyć od pierwszych, niezwykle kunsztownie zestawionych ze sobą słów. Ekspresja prezentowanej sceny, mroczny klimat opisywanego warszawskiej kamienicy z początków II wojny światowej, pewien wyczuwalny od początku językowy rytm – wszystko to w danym momencie wstrząsnęło, poruszyło. Powieść w radiowej Jedynce – Morfina...
...Szczepan Twardoch. Tak właśnie wyglądało moje pierwsze, wirtualne, ale jednak – za sprawą magii radia – bardzo intymne i niezapomniane spotkanie ze Szczepanem Twardochem. Niedługo później przeczytałam Morfinę w całości, jednym tchem, sięgnęłam też po Wieczny Grunwald i długo czekałam na premierę Dracha. Nie potrafię wyjaśnić, co konkretnie oczarowało mnie w śląskim pisarzu, ale z pewnością czynniki, na które zwróciłam uwagę na samym początku, miały na to oczarowanie znaczący wpływ. Fraza Twardocha, choć zmienna w kolejnych powieściach, płynie wartko stałym rytmem, zgrabnie, erudycyjnie, ale nie pretensjonalnie, tworząc światy bliskie naszym, ale jednak – nieco inne. W pewien sposób niepokojące, pełne niejasnej grozy, zamieszkane przez ludzi postawionych wobec wielkiej historii, którzy okazują się łudząco podobni do nas samych. Ktoś, kto potrafi tak malować słowem, musi być fascynującym człowiekiem.

(fot. Wojciech Nieśpiałowski, fanpage Teatru Starego w Lublinie)

I jest takim w istocie. Niemal dwa lata po pamiętnym radiowym wieczorze miałam okazję przekonać się o tym podczas jednego z cyklu spotkań Bitwy o literaturę organizowanego pod auspicjami Teatru Starego w Lublinie. Szczepan Twardoch, dobrze zbudowany, dość wysoki jasnowłosy mężczyzna mówiący z lekkim (leciutkim, ale jednak wyczuwalnym i w tej części kraju dla części populacji zainteresowanej językiem zupełnie rozbrajającym) śląskim akcentem mógłby tego wieczoru, gdyby tylko chciał, skierować całą uwagę zgromadzonych na swoją osobę, swoje życie, przygody i zalety (co w historii Bitwy... zdarzyło się już kilkakrotnie, by wspomnieć choćby październikową rozmowę Romana Pawłowskiego z Ignacym Karpowiczem). Stało się jednak inaczej. Oczywiście, można zaryzykować stwierdzenie, że pewien pierwiastek narcystyczny kryje się już w samym założeniu spotkania autorskiego – pisarz spotyka się przecież z tłumem w jakiś sposób zainteresowanym jego osobą... Tenże pierwiastek da się jednak rozbuchać i na nim oprzeć cały scenariusz podobnego wydarzenia lub go zminimalizować i zamiast na sobie samym skupić się na sprawach, o których zgromadzeni przyszli posłuchać. Twardoch wybrał tę ostatnią opcję i sprawił, że dwie godziny spędzone w Teatrze Starym stały się czasem żywym, poszerzającym horyzonty, pełnym treści. Jakich treści? Pojawiła się między innymi refleksja nad ideą przewodnią twórczości – trudno uchwytną, migotliwą i stanowiącą tajemnicę, jak się okazuję, nawet dla samego artysty. Inspirujące okazały się rozważania na temat obowiązków pisarza w XXI wieku, a także przywoływanie tych wielkich, którzy okazali się ważni dla ostatecznego kształtu dzieł Twardocha i jego postrzegania siebie jako pisarza (np. Sándor Márai – przyznam szczerze, że wcześniej słyszałam o nim tylko raz; swoją drogą w programie Roberta Makłowicza nagrywanym w Koszycach, mieście rodzinnym Máraia – warto mieć zawsze uszy i oczy szeroko otwarte). Gratkę nie tylko dla fanów autora stanowiły rzecz jasna fragmenty jego ostatnich trzech powieści (a może w zasadzie pierwszych trzech, wedle słów samego zainteresowanego) w interpretacji Józefa Szopińskiego. Mnie szczególnie intrygujący wydał się oczywiście Drach, wówczas jeszcze nieprzeczytany, a zaskakujący świeżością głównie w sferze języka. Niesamowita jest ta właściwość Szczepana Twardocha – umiejętność odnalezienia niepowtarzalnego i przekonującego idiomu dla każdej kolejnej książki, ba – dla każdej postaci w kolejnych powieściach.

(tak czytałam Szczepana w Szczepana; nie, jeszcze nie przeczytałam, delektuję się)

Bywa, że to, na co długo czekamy, rozczarowuje i pozostawia niedosyt. Tym razem na szczęście było inaczej – niedosyt co prawda pozostał, ale tylko dlatego, że mądrych rozmów chciałoby się słuchać jak najdłużej, a nie przez krótkie i mijające zbyt szybko dwie godziny. Zaproszenie Szczepana Twardocha na pole Bitwy o literaturę było znakomitym pomysłem, wnoszącym do tego cyklu nową jakość, zaszczepiającym nowe tematy. Chwała autorowi, że podjął rękawicę i stawił się w pełnym rynsztunku – oby powracał do Lublina jak najczęściej.

***
PS muzyczny: +50 do zadowolenia z siebie, kiedy znasz odpowiedź na pytanie muzyczne w Jednym z dziesięciu! Mascagni: mode on.




0 komentarze:

Prześlij komentarz

Blogger templates

Obsługiwane przez usługę Blogger.
 
Twitter Facebook Dribbble Tumblr Last FM Flickr Behance