(Dzisiaj odbyła się pierwsza "Bitwa o literaturę" w tym roku. Nie mogłam być, ale za to wracam - myślami i słowami - do ostatniej zeszłorocznej, bardzo udanej... )
Spokojny, ale pełen oczekiwania na coś niezwykłego okołoświąteczny
grudniowy wieczór dwa lata temu. Pokój w półmroku, światło
choinkowych lampek wijących się wokół półek z książkami jak
bluszcz, zapach pomarańczy i goździków. Ciche, trzeszczące nieco
stare radio, na granicy słyszalności, bo domownicy, zmęczeni
lepieniem uszek, myciem podłóg i przygotowywaniem śledzi, rzucili
w końcu wszystkie te zadania, by rzucić się w objęcia Morfeusza.
I nagle jakby grom z jasnego nieba. Zaskakujący, pełen
pociągającego napięcia głos w radiu przedstawia historię
Konstantego Willemanna, Kostka, Kosteczka, który nie wie, kim jest i
daje się to zauważyć od pierwszych, niezwykle kunsztownie
zestawionych ze sobą słów. Ekspresja prezentowanej sceny, mroczny
klimat opisywanego warszawskiej kamienicy z początków II wojny
światowej, pewien wyczuwalny od początku językowy rytm –
wszystko to w danym momencie wstrząsnęło, poruszyło. Powieść w
radiowej Jedynce – Morfina...
...Szczepan Twardoch. Tak właśnie wyglądało moje pierwsze,
wirtualne, ale jednak – za sprawą magii radia – bardzo intymne i
niezapomniane spotkanie ze Szczepanem Twardochem. Niedługo później
przeczytałam Morfinę w całości, jednym tchem, sięgnęłam
też po Wieczny Grunwald i długo czekałam na premierę
Dracha. Nie potrafię wyjaśnić, co konkretnie oczarowało
mnie w śląskim pisarzu, ale z pewnością czynniki, na które
zwróciłam uwagę na samym początku, miały na to oczarowanie
znaczący wpływ. Fraza Twardocha, choć zmienna w kolejnych
powieściach, płynie wartko stałym rytmem, zgrabnie, erudycyjnie,
ale nie pretensjonalnie, tworząc światy bliskie naszym, ale jednak
– nieco inne. W pewien sposób niepokojące, pełne niejasnej
grozy, zamieszkane przez ludzi postawionych wobec wielkiej historii,
którzy okazują się łudząco podobni do nas samych. Ktoś, kto
potrafi tak malować słowem, musi być fascynującym człowiekiem.
(fot. Wojciech Nieśpiałowski, fanpage Teatru Starego w Lublinie)
I jest takim w istocie. Niemal dwa lata po pamiętnym radiowym
wieczorze miałam okazję przekonać się o tym podczas jednego z
cyklu spotkań Bitwy o literaturę organizowanego pod
auspicjami Teatru Starego w Lublinie. Szczepan Twardoch, dobrze
zbudowany, dość wysoki jasnowłosy mężczyzna mówiący z lekkim
(leciutkim, ale jednak wyczuwalnym i w tej części kraju dla części
populacji zainteresowanej językiem zupełnie rozbrajającym) śląskim
akcentem mógłby tego wieczoru, gdyby tylko chciał, skierować całą
uwagę zgromadzonych na swoją osobę, swoje życie, przygody i
zalety (co w historii Bitwy... zdarzyło się już
kilkakrotnie, by wspomnieć choćby październikową rozmowę Romana
Pawłowskiego z Ignacym Karpowiczem). Stało się jednak inaczej.
Oczywiście, można zaryzykować stwierdzenie, że pewien pierwiastek
narcystyczny kryje się już w samym założeniu spotkania
autorskiego – pisarz spotyka się przecież z tłumem w jakiś
sposób zainteresowanym jego osobą... Tenże pierwiastek da się
jednak rozbuchać i na nim oprzeć cały scenariusz podobnego
wydarzenia lub go zminimalizować i zamiast na sobie samym skupić
się na sprawach, o których zgromadzeni przyszli posłuchać.
Twardoch wybrał tę ostatnią opcję i sprawił, że dwie godziny
spędzone w Teatrze Starym stały się czasem żywym, poszerzającym
horyzonty, pełnym treści. Jakich treści? Pojawiła się między
innymi refleksja nad ideą przewodnią twórczości – trudno
uchwytną, migotliwą i stanowiącą tajemnicę, jak się okazuję,
nawet dla samego artysty. Inspirujące okazały się rozważania na
temat obowiązków pisarza w XXI wieku, a także przywoływanie tych
wielkich, którzy okazali się ważni dla ostatecznego kształtu
dzieł Twardocha i jego postrzegania siebie jako pisarza (np. Sándor
Márai – przyznam
szczerze, że wcześniej słyszałam o nim tylko raz; swoją drogą w
programie Roberta Makłowicza nagrywanym w Koszycach, mieście
rodzinnym Máraia –
warto mieć zawsze uszy i oczy szeroko otwarte). Gratkę nie tylko
dla fanów autora stanowiły rzecz jasna fragmenty jego ostatnich trzech
powieści (a może w zasadzie pierwszych trzech, wedle słów
samego zainteresowanego) w interpretacji Józefa
Szopińskiego. Mnie szczególnie intrygujący wydał się oczywiście
Drach, wówczas jeszcze nieprzeczytany, a zaskakujący
świeżością głównie w sferze języka. Niesamowita jest ta
właściwość Szczepana Twardocha – umiejętność odnalezienia niepowtarzalnego i przekonującego idiomu dla każdej kolejnej książki, ba – dla
każdej postaci w kolejnych powieściach.
(tak czytałam Szczepana w Szczepana; nie, jeszcze nie przeczytałam, delektuję się)
Bywa, że to, na co długo czekamy, rozczarowuje i pozostawia
niedosyt. Tym razem na szczęście było inaczej – niedosyt co
prawda pozostał, ale tylko dlatego, że mądrych rozmów chciałoby
się słuchać jak najdłużej, a nie przez krótkie i mijające zbyt
szybko dwie godziny. Zaproszenie Szczepana Twardocha na pole Bitwy
o literaturę było znakomitym pomysłem, wnoszącym do tego
cyklu nową jakość, zaszczepiającym nowe tematy. Chwała autorowi,
że podjął rękawicę i stawił się w pełnym rynsztunku – oby
powracał do Lublina jak najczęściej.
***
PS muzyczny: +50 do zadowolenia z siebie, kiedy znasz odpowiedź na pytanie muzyczne w Jednym z dziesięciu! Mascagni: mode on.
0 komentarze:
Prześlij komentarz