piątek, 12 września 2014

Czołem!

Tak bym chciała być prawdziwym blogerkię, wstawiać na blożka mądre i chętnie czytane przez ludzi notki i robić to regularnie i często... Ale w gruncie rzeczy nie mam zbyt wiele do powiedzenia, a kiedy ludzie nominują mnie do #BookChallenge (w zasadzie jeszcze nie dostałam nominacji, ale zostało to ustalone w kuluarowych rozmowach; są przecieki - w sumie jak Donek został wybrany na szefa wszystkich szefów to też były - taka szczelność w tym rządzie), stwierdzam, że nie czytałam żadnych klasycznych książek, które mogłabym wypisać, a na moim życiu najbardziej zaważyła lektura prowadzonych przez moich wujów w zeszytach o grubych okładkach kronik piłkarskich mistrzostw świata. I Podróży za jeden uśmiech. Oraz przeglądanego raz po raz przy nieco za słodkiej herbacie segregatora ze zbieranymi przez babcię drogą wysyłkową kartami z serii Mój Piękny Ogród. Nie zostałam przez to niestety ogrodnikiem (a szkoda, co okaże się w następnym akapicie), ale w teorii wiem, jak przycinać różanecznik. A przynajmniej wiem, co to jest różanecznik.

Anyway, w poniedziałek oglądałam w Teatrze Telewizji całkiem dobrą sztukę Juliusza Machulskiego pt. Brancz (funny Lublin fact - prapremiera tego spektaklu miała miejsce w naszym Teatrze Starym!). Miałam szczerą chęć napisać jej recenzję, ale Magda S. wie najlepiej, jak jest u mnie ze zbieraniem się do tego typu prac. (Ja naprawdę napiszę kiedyś o tych Związanych... Naprawdę.) Gdybym ostatecznie ją stworzyła, na pewno wspomniałabym, że prosta, jasna scenografia hotelowej restauracji okazała się idealnym tłem dla współczesnej na wskroś komedii o pokoleniowych przepaściach, snobistycznych słabostkach (Martula pałaszująca ostrygi z wykrzywioną buzią - kwint(zaślinienie się)esencja problemu!) i trudnych rodzinnych miłościach. Pewnie napomknęłabym coś o wyrazistych postaciach, o tym, że Stanisława Celińska jak zwykle zawładnęła sceną, a Anna Seniuk w roli walczącej z nieubłaganym czasem Alicji wzruszyła mnie i rozczuliła. I na tysiąc procent poświęciłabym cały akapit Dawidowi Ogrodnikowi, którego, jako raczkujący kinoman, odkryłam dopiero niedawno, oglądając Idę podczas jednego z seansów Miasto Movie Latem pod Teatrem im. Andersena (idealna miejscówa dla kina pod gwiazdami, brawo, Warsztaty Kultury!). Otóż u Machulskiego Ogrodnik grał Olafa, Hiszpana - i zaręczam, gdybyście nie wiedzieli, że to nasz polski chłopak z Wągrowca, uwierzylibyście, że to prawdziwy Iberyjczyk. Wstrzelił się idealnie w swoją postać, mówił jak Hiszpan, ruszał się jak Hiszpan. Po prostu był tym wymyślonym przez JM Olafem. I ukradł mi serce, tak samo jak ekranowej Neli.

Także tak, ja w poniedziałek byłam poniekąd w teatrze i nie mam z tego żadnych wymiernych korzyści. Moja siostra zaś była na salonach, a konkretnie na jednym Salonie Maturzysty, i opłaciło się, bo przyniosła do domu to:



Okazuje się bowiem, że KUL ogarnął się w końcu i postanowił wreszcie naprawdę być cool, zachęcając abiturientów do studiowania w swoich murach w bardziej kreatywny niż dotąd sposób i wypuszczając absolutnie zachwycającą kolekcję zakładek ze świętymi! Dodatkowo, co w przypadku mojej Alma Mater naprawdę zaskakujące, tych świętych wpisano w prosty i zajebisty design. Wspaniały krok. Gdyby nie to, że wiem, jak jest, przez same te "święte cudeńka" - szłabym!

Na szczęście są też inne miejsca, w które można pójść w tym mieście, tak jak chodzi Pan Darek z Lubelskiego flaneringu (super pomysł, czekałam na coś takiego, odkąd odkryłam flanering warszawski). Po tym, co zobaczyłam dzisiaj - co ciekawe, nie idąc, a siedząc, i to na Facebooku - wiem, że w najbliższym czasie trzeba koniecznie przejść się na Romantyczną i zobaczyć cudowne maki! A kto wie, jeśli lubelski rower miejski w końcu się u nas pojawi (stacje już są!), to może się uda nawet pojechać.

Odbywam teraz dość często podróże w czasie i możliwe, że niedługo poczuję potrzebę podzielenia się pamiątkami z tych wypraw. Może nawet tutaj. Póki co, zostawiam Was w piątkowy wieczór z ładną, melancholijną piosenką Adama "Naked" Levine'a i Gwen Stefani, który to utwór odkryłam dzięki Skubasowi, bo to dla niego ściągnęłam Spotify (pozdro, Domi!). Dozo!

czwartek, 4 września 2014

Relacje z miastem rodzinnym bywają trudne. Najlepszą diagnozę udało mi się znaleźć - wraz z nieocenionymi towarzyszami podróży - na murze gdzieś w Chorwacji. Gdzie dokładnie - nie pamiętam, ale czy to zresztą ważne, skoro przesłanie jest tak uniwersalne?
Dodając do tego moje własne, niezbyt zrównoważone podejście do życia i warunków bytowych, otrzymujemy obraz burzliwej, pełnej namiętności relacji. Często na głos przeklinam swój los w zatłoczonej dwójce, chcę pakować walizki i czym prędzej uciekać na szeroko pojęty zachód, żeby tylko zostawić za sobą cebularzowe miasto z blaszanym kogucikiem turkoczącym na wieży. Pozłoszczę się, pogniewam, pokłócę z całą rodziną, przejrzę oferty wszystkich uczelni w tym kraju i zdążę porównać odległości w kilometrach, by wyemigrować jak najdalej... a potem wstaje nowy dzień, wciąż lekko naburmuszona wjeżdżam do mojego miasta od wschodu. Patrzę przelotem na Słomiany Rynek, którego smutną, żulerską rzeczywistość z zadziwiającym skutkiem odnawiają ostatnio artyści. Podczas, gdy mający za sobą kolejarską przeszłość emeryci energicznie pakują się do autobusu na przystanku Kalinowszczyzna, wyobrażam sobie, jak pachnie chleb z piekarni tuż obok. Jadę skąpanym w zieleni odcinkiem drogi przy dworku Wincentego Pola, który znalazł się tu trochę zbyt pochopnie i choć pewnie początkowo czuł się tu nieswojo, wrósł na dobre w okolicę. Mijam kirkut o dramatycznych doświadczeniach, niszczejący plac Singera, gdzie stał kiedyś pomnik Bieruta, o którym słyszy się tu co chwila i spekuluje o jego polikwidacyjnych losach (w Kozłówce? Zamojskie już dawno sprzedały na złom), ukwiecony skwer Tarasa Szewczenki, patrzę na Zamek. I tak się godzimy, znowu, od lat. Ja i moje miasto.

I właściwie co jakiś czas można by robić listę kilku rzeczy, które w Lublinie dają radochę i zatrzymują tu mimo wszystko. No to może by tak...

1.
Tryb shuffle na iPodzie zna się na rzeczy. Idzie jesień. Najlepszy soundtrack na jesień to Skubas - true story since 2012. Nie wszyscy wiedzą, ale Skubas jest z Lublina. Tu się wykluł, chłopina, i stąd wyfrunął na podbój świata, jak cebularze, Bajm i Perła. Nie on jeden zresztą, ale o tym później.

2. Balkon przy ul. I Armii WP 7 o godzinie 8:56. Cudeńko, tak mi smutno, cienki jak barszcz aparat w mojej Nokii nie ogarnął tematu (to ten balkon na pierwszym piętrze).
Ale tyle tam kwiatków i roślinek łapiących już jesienne odcienie i ta śnieżnobiała firanka powiewająca przez balkonowe drzwi... Serio, kto może, niech pójdzie i zobaczy na własne oczy. Nie widziałam wnętrza, ale dla samego balkoniku mogłabym tam zamieszkać.

3. Panie z owocami, kwiatami i grzybami na Hipotecznej, reprezentujące prawdziwość i proponujące prawdziwy smak. Czekam, aż pojawią się maleńkie, kwaśne winogrona jak u babci. Dzisiaj - klasycznie, jak za pierwszym razem milion lat remu, jeżyny, słodko-kwaśne, czarne jak węgielki, najlepsze na świecie.

4. Mała czarna w jak zwykle radosnej, przytulnej i przyjaznej Cafe Heca. O, zaprawdę, powiadam Wam - made my day, nie po raz pierwszy i pewnie nie ostatni. Florence Welch na soundtracku, uśmiech w gratisie.

5. Moja ignorancja w temacie sztuki współczesnej pozbawia mnie na co dzień niewyobrażalnych dawek piękna. Na szczęście jest Galeria na Płocie, która wskazuje słuszne drogi i prezentuje twórców, którzy zasługują na uwagę. Do końca września eksponuje ARCYDZIEŁA plakatu Rafała Olbińskiego. A wszystko to na odpicowanym jakiś czas temu ogrodzeniu Ogrodu Saskiego. Idźcie i patrzcie na to wszyscy. 

6.
 
Nie wiem, co jako pierwsze urzekło mnie w Krzysztofie Zalewskim. Czy to, że kiedy byłem mały, miałem psa, bo akurat ja też miałam i to nawet wtedy, kiedy byłam duża i chociaż go kochałem, jakoś tak się zdarzyło, że mi zszedł, tak właśnie się zdarzyło. Czy może to tempo średnie i środa co dzień. A może to wszystko razem. Jest faktem, żem urzeczona. I tu kolejny funny fact dla niekumatych - na pytanie skąd on się wziął?! odpowiada się z Idola Z LUBLINA! Krzysztofa też mi dzisiaj wybrał szczwany lis, tryb losowy. 

I pewnie dałoby się tak więcej i więcej, ale spokojnie. Na dzisiaj fajrant. Nic na siłę. Nie idźmy na ilość, idźmy na jakość. 

Idźmy oglądać mecz Polska - Wenezuela w knajpie, bo Solorz zakodował, a na meczykach.pl się tnie. Peace.

piątek, 4 lipca 2014

Czasem tak muszę. W sumie nie częściej niż raz na dwa lata, ale zdarza się. Najczęściej w czerwcu. Siadam sobie tam, na Kleeberga, w prawie zupełnej ciszy, zjadam kostkę gorzkiej czekolady, a dalej wszystko dzieje się samo. Grafomański potok słów w sam raz na bloga, którego prawie nikt nie czyta. Smacznego!

***

Tu, na Starej Kalinie, rzeczy zdają się mieć własny bieg (chociaż, zważając na ich niespieszny ruch w przód i niechęć do zmian, bieg nie jest chyba najbardziej odpowiednim słowem). Z zagraconego balkonu, z jednej strony porośniętego ucywilizowanym dzikim winem, z drugiej zastawionego typowymi składanymi krzesłami drewnianymi, jakich każda polska rodzina od lat używa przy okazji Wigilii, Wielkanocy, chrzcin i imienin, kiedy to liczba biesiadników znacznie przekracza średnią codzienną i pojawia się zapotrzebowanie na większą od standardowej liczbę miejsc siedzących; a zatem z tego balkonu, gdzie zawsze podczas rzeczonych imienin stoi wielki gar z rosołem, zielona brytfanka z indykiem i pół(tora) litra wódki, od lat widać to samo. Tak, tak, Lublin, miasto inspiracji, dynamicznie się zmienia – ale nie tu, nie po swojej wschodniej stronie. Symbolicznie, według nieodgadnionych praw rządzących światem, wschód zawsze pozostaje trochę dziki, melancholijny i staromodny, nawet wschód w mikroskali. Wyglądasz z balkonu i widzisz przede wszystkim morze zieleni, jakbyś się znalazła na maleńkiej platformie nad bezludną puszczą; ale takie wrażenie opuszcza cię ułamek sekundy później, bo na szóstym piętrze ktoś ogląda monotonny amerykański film familijny w typie Beethovena 3 na tyle głośno, że przed oczyma duszy swojej jesteś w stanie zobaczyć te cukierkowe, sielskie sceny rozgrywające się zapewne na idealnie przystrzyżonym trawniku przed wzorcowym białym domkiem; poza tym przez obserwowaną dżunglę co i rusz śmigają metalowe puszki napędzane benzyną, dostarczające twoich współplemieńców z i na doroczne obrzędy rzucania kwiatków pod nogi księży, ministrantów i szeregowych parafian. Wyznawców tu w ogóle pod dostatkiem – w bezsenne noce zamiast owiec liczyć można obrazki z Jedynym Papieżem i Matką Boską w oknach bloku naprzeciwko. Tym okiennym miniwystawkom często towarzyszą przerażające skrzydłokwiaty, bujne paprocie i fiołki; parapety mniej zdobne w świętych w trzech przypadkach goszczą imponujące kolekcje storczyków. Co ciekawe, orchidee i dewocjonalia przeplatają się fantazyjnie, tworząc fascynującą, eklektyczną kompozycję ludzkich gustów, ale nigdzie w tym dziesięciopiętrowcu nie zazębiają się ze sobą, rzadko też choćby sąsiadują ze sobą, jakby utrzymując bezpieczny, chłodny dystans. Dwa stronnictwa. Maleńkie wnękowe balkoniki w większości wyglądają tak samo, są jak przygnębiający spadek po czasach, w których zostały zaprojektowane. Równość, kolektyw, jednolitość. Żadnych kwiatów, żadnych girland i innych oznak szaleństwa. Nieśmiało sprzeciwia się siódme piętro, prowokując i przyciągając wzrok kręcącym się na wietrze złotym, odpustowym wiatraczkiem; wydaje mu się, że jest inny, a przecież jak wszystkie stoi w miejscu, nieporadnie kręci się w kółko bez perspektyw, zależny od wietrznego widzimisię. Prawdziwy opozycjonista to balkon na samej górze, cztery wielkie skrzynki z czerwonymi (ach, ta przewrotność!), bujnymi pelargoniami, dumny biały talerz Cyfry Plus zapewniający łączność ze światem i okno na wiele jego stron, a także elegancki parasol chroniący od słońca. Ze szczytu do słońca, do kolorów najbliżej... Warto myśleć perspektywicznie – co, jeśli w nadmiarze szkodzą?

Ale każdy czasem spogląda i w dół. A tam – ten sam asfalt, na którym przed przeszło dziesięcioma laty w wielkanocny poranek po radosnej gonitwie z kuzynostwem z potężnym hukiem przewróciła się twoja mała wówczas siostrzyczka i zdarła sobie caluteńką brodę, dzięki czemu choć raz było co wspominać ze świątecznej wizyty u babci. Dziś po szramie ani śladu, ale nieśmiertelny asfaltowy plac zabaw pamiętający czasy dość już zamierzchłe, z wymazanym dziwną czcionką bezdusznym białym napisem ZAKAZ GRY W PIŁKĘ, wciąż budzi respekt. Po prawej tereny domu spokojnej starości, w którym było się raz, jeszcze w poprzednim tysiącleciu (to zupełnie dosłowne określenie czasu bez żadnej hiperboli), pewnego ciemnego, grudniowego wieczora, z całkiem sporą zerówkową grupą popołudniową, dla której była to nie lada wyprawa; i dla tych seniorów odgrywało się jakiś przedszkolny teatrzyk, może się grało bociana albo wróbla, albo innego kojarzącego się z polskością latającego zwierzaka, a ci państwo promienieli, śmiali się, klaskali w dłonie i z wilgotnymi powiekami mówili, że to najpiękniejszy prezent, jaki w życiu dostali.

Z perspektywy balkonu na piątym piętrze w tej chwili jest dokładnie tak samo jak piętnaście, dziesięć, pięć lat temu, rok temu, w ostatnią Wielkanoc i w przyszłe Boże Narodzenie. Znów ci się wydaje, że któreś z dzieciaków za chwilę zamknie cię na balkonie, bo to najlepszy dowcip, znów rzucasz okruszki chleba przez szparki pod balustradą, znów biegniesz przez złowrogi plac zabaw, czekasz na prezenty pod choinką albo żeby Pani Romana skończyła wreszcie śpiewać Upływa szybko życie. I nie zastanawiasz się, czy faktycznie upływa.

W bloku naprzeciwko na drugim piętrze wisi mała żółta płachta z napisem Sprzedam mieszkanie. 2 pokoje 48 m kw. Tel. 698....


(Lublin, Boże Ciało 2014)


czwartek, 22 maja 2014

(Czekałam cierpliwie baaardzo długo, aż Katedra Krytyki opublikuje mój tekst o wizycie w Narodowym Muzeum Filmu w Turynie. Nie doczekałam się. No cóż, choć pomysł jest zaiste wyśmienity, to coś im tam nie wychodzi, trudno, wybaczam, bo za to opublikowali moją recenzję Księcia i żebraka.
Relacja z wizyty w turyńskim muzeum teoretycznie się trochę zdezaktualizowała, ale ostatecznie chyba niewiele tam się mogło zmienić od marca. Może komuś się spodoba.)
Wszystkie fotografie zawarte w notce autorstwa Karoliny Trykacz. :)


***
 Strzelista Mole Antonelliana dumnie góruje nad turyńską starówką. Najpiękniej prezentuje się w słoneczne dni, kiedy jej przeszklona kopuła lśni niczym rybia łuska. Niedługie, bo zaledwie nieco ponad stuletnie losy tego pięknego budynku toczyły się dość burzliwie. U progu trzeciego tysiąclecia François Confino, znany szwajcarski architekt i muzeograf, zainicjował utworzenie we wnętrzu wieży Narodowego Muzeum Kina.



Projekty w ramach programu Youth in Action, finansowanego przez Unię Europejską – a właśnie organizowane dzięki temu wsparciu warsztaty medialne były powodem, dla którego znalazłam się w Turynie – mają tę właściwość, że skupiają się na wspólnych działaniach młodzieży, na zwiedzanie pozostawiając niewiele czasu. Gospodarze wybierają więc miejsca według nich najbardziej godne odwiedzenia, najciekawsze, najistotniejsze z ich punktu widzenia. Uwzględnienie w programie wymiany wizyty w Mole Antonelliana dobitnie świadczy o jej pozycji w oczach lokalnej społeczności. Najwyższe muzeum świata stanowi powód do dumy nie tylko dla mieszkańców samego Turynu, ale i całego regionu, którego stolicą jest to miasto – urokliwego Piemontu. Moja współlokatorka, bardzo słabo mówiąca po angielsku szesnastoletnia Giorgia pochodząca z liczącej niespełna trzy tysiące obywateli wioski Saluzzo z trudem, ale i wyraźną ekscytacją skleciła zdanie: it's really awesome, I was there when I was little, you have to visit it!. A zatem zwizytowaliśmy.
Ekspozycja muzealna podzielona została na trzy części umieszczone na kolejnych kondygnacjach monumentalnej Mole. Zwiedzanie rozpoczyna się od „archeologii kina”. Sama nazwa brzmi dość nużąco, ale tu znów sprawdza się stara prawda – pozory mylą. Pomysłodawcy muzeum zdecydowali się bowiem przedstawić „prehistorię” i początki historii kina w sposób bardzo interaktywny. Pierwsza sala stara się wciągnąć gości w optyczne gry i złudzenia. Niektóre z nich znamy z obrazków krążących po internecie, inne stanowią element zaskoczenia, a uczestnika stawiają w centrum wydarzeń. Można robić zdjęcia (facebookowi znajomi z pewnością docenią oryginalne zdjęcia do góry nogami na turyńskiej Via Roma naszkicowanej czyjąś wprawną ręką).
Niezwykle bogata kolekcja fotograficznych serii próbujących uchwycić ruch, w większości poddana cyfrowej obróbce, wprowadza zwiedzających w nastrój lekko nostalgiczny, a wielu otwiera oczy na fakty nigdy do tej pory niedostrzeżone. A mianowicie – wynalazek braci Lumiére to po prostu efekt trwającego wiele lat procesu, rezultat dążeń kilku pokoleń. Eksponaty muzeum ułożone są w konsekwentnie chronologiczny sposób będący próbą odtworzenia dziejów myśli filmowej. Udało się tu zgromadzić pokaźny zbiór XVII-wiecznych „latarni magicznych”, w niektórych przypadkach nawet ciągle działających. Nie zapomniano też o teatrze cieni czy takich wynalazkach jak camera obscura.


Pierwszą kondygnację podsumowuje kilkuminutowa projekcja jednej z pierwszych produkcji braci Lumiére, a mianowicie Wjazd pociągu na stację w La Ciotat z 1896 r. W oczekiwaniu na swoją kolej (czy dostrzegli Państwo ten tani i mało subtelny zabieg stylistyczny?) można też obejrzeć na małych ekranikach inne krótkie kinematograficzne próby z tamtego okresu. Niewielu jednak udaje się zapoznać ze wszystkimi materiałami...
Kolejne dwie kondygnacje to już prezentacja zasobów związanych z filmem fabularnym. Znajdują się tam między innymi oryginalne włoskie plakaty większości arcydzieł kina światowego (tu nazwa muzeum okazuje się myląca – kino włoskie i związane z nim eksponaty to po prostu część tej wystawy). Interesujące dla pasjonatów X Muzy okażą się na pewno stroje Supermana i Batmana, figury Gremlina i dinozaurów z Jurassic Park czy suknia Elizabeth Taylor. Moją uwagę przykuły szczególnie słynne nakrycia głowy – melonik Charliego Chaplina oraz kapelusz Federico Felliniego. Ten ostatni, wraz z charakterystycznym czerwonym szalikiem, znalazł się w zakątku poświęconym w całości temu kultowemu włoskiemu reżyserowi, gdzie można zasiąść przy prawdziwym biurku Felliniego. Kto wie, może to przy nim przeżywał męczarnie, próbując stworzyć scenariusz do Osiem i pół? Pasjonaci Gwiezdnych wojen zaś (osobiście nie należę do tego zacnego grona, dlatego też z góry przepraszam za pomyłki) przeżyją chwilę uniesienia przy oryginalnej masce Lorda Vadera. Wielkim plusem tej części muzeum są fragmenty filmów wyświetlane w „zaułkach” poświęconych konkretnym reżyserom i aktorom. Ta zaleta nie ma jednak najmniejszego znaczenia dla grup, które na obejrzenie ekspozycji mają niecałe półtorej godziny (czyli takich jak moja).


Paradoksalnie najbardziej emocjonująca okazuje się ekspozycja poświęcona początkom kina. Tam udaje się jeszcze obejrzeć wszystko, zatrzymać się na chwilę przy najciekawszych eksponatach. Zbiory zgromadzone na wyższych piętrach są co prawda imponujące, ale trudno zapoznać się z nimi w całości. Przyszłym potencjalnym gościom Mole Antonelliana polecam zarezerwowanie na zwiedzanie całego dnia. Bo samo muzeum to nie koniec atrakcji...
Ekscytującym, choć dla niektórych przerażającym zwieńczeniem zwiedzania jest wjazd przeszkloną windą na taras widokowy, znajdujący się na wysokości 160 m nad ziemią. Rozciąga się z niego malownicza panorama Turynu, a przy dobrej pogodzie także przepięknych Alp. Mnie poszczęściło się tylko częściowo – góry co prawda widziałam, ale niewyraźne, zamglone, jakby jeszcze nie obudziły się ze snu. Kilka godzin po naszych odwiedzinach w Mole pogoda nareszcie stała się prawdziwie wiosenna i jestem pewna, że i Alpy wyglądały wtedy jakby były już po śniadaniu, wystrojone i gotowe na pożerający je łapczywie wzrok turystów.
Warto było odwiedzić Narodowe Muzeum Kina, chociaż spodziewałam się odnaleźć tam coś innego. Może brakuje w nim wyrazistego zatrzymania się nad kinematografią rodzimą, która przecież ma tradycję bogatą jak mało która. A może po prostu czasowe ograniczenia mojej wycieczki nie pozwoliły mi się w pełni nacieszyć jego atrakcjami. Ta myśl sprawia, że chciałoby się tam wrócić. Wrócę. Może szybciej niż mi się wydaje.

***

Btw, jako obywatelka Miasta Poezji (może nie do końca, jeśli chodzi o administrację, ale na 200% w kwestii tożsamości i duchowej przynależności) jestem naprawdę dumna z tego, co robi dla nas Ośrodek Brama Grodzka - Teatr NN, o którym prezydent Żuk słusznie powiedział, że proponuje nam inne, magiczne spojrzenie na Lublin. Wszędzie nie udaje się być, ale jak dobrze jest usiąść przy chłodnym murze Bramy Grodzkiej, oprzeć się o poduszki z cytatami poetyckimi (w tym niespodzianka - jeden z moich najulubieńszych wierszy - Leżenia Mirona Białoszewskiego i kiedy leżę, nie nadaję się do wstania), posłuchać Radia Świecidło (czyli Świetlicki+Podsiadło; chociaż ten pierwszy stwierdził dziś, że powinno raczej nazywać się Podlicki, bo wkład Podsiadły okazuje się znacznie większy), spotkać znów tych największych, Julię Hartwig, Ryszarda Krynickiego... Polecam z całego serca.

poniedziałek, 5 maja 2014

Nigdy nie wiadomo, jak postąpi z tobą poczucie pustki i osamotnienia w długi weekend. Może podszepnąć ci słówko o wciąż niedokończonej butelce Ballantines'a w lodówce i paczce Marlboro do wypalenia (te szumne i luksusowe nazwy to dowód, że nie wszystko jeszcze stracone). Może wypchnąć cię z domu na melancholijny (z Phillem Collinsem w słuchawkach) spacer po pobliskich podmokłych chwilowo polach, podczas którego ostatecznie uświadomisz sobie, że życie to nie Nad Niemnem, zaś A.D. 2014, idąc miedzą, spotkać się można w najlepszym wypadku z nieprzychylnym wzrokiem właściciela gruntu, w gorszym – z okoliczną dresiarnią, w żadnym – z Jankiem Bohatyrowiczem czy choćby tworem bohatyrowiczopodobnym. Może wciągnąć cię z wielką mocą pod ciepłą kołderkę, sprawić, że odrzucisz problemy codzienności i przepadniesz w jedynych objęciach, które zawsze na ciebie czekają – w objęciach Morfeusza. Ale równie dobrze może zaprowadzić cię do teatru na całkiem niczego sobie sztukę.

Zaczyna się niewinnym stwierdzeniem taty, który, wychodząc, nie zamierza zabierać klucza, bo przecież „ty i tak na pewno będziesz w domu”. Ten, może nieświadomy, cios z niespodziewanej strony działa na ciebie trochę jak płachta na byka, trochę jak kubeł zimnej wody, w każdym razie mówisz sobie – basta, czas opuścić twierdzę i wyruszyć w świat. Choćby miał on być zimny i nieprzychylny. Człowiek – pocieszasz się – jest jednak tak skonstruowany, żeby te chłody i niewygodę jakoś znosić. W internecie dokonujesz szybkiego riserczu, jakiej to też wspaniałej aktywności można oddać się w niedzielne popołudnie łamane przez wieczór w tym onirycznym mieście na wschodzie Polski, które śmiesz nazywać swoim, chociaż mieszkasz ponad siedem kilometrów od jego granic. Do wyboru masz nowy film Allena (w zasadzie Turturro, ale sądząc po zwiastunie – raczej Allena) wyświetlany równocześnie we wszystkich dwóch kinach sieciowych oraz amerykański film z Marion Cotillard, gdzie mówi ona po polsku – ten jednak odpada, bo kończy się po odjeździe z miasta ostatniej dwójki (czytaj: magicznego powozu, który stanowi twój jedyny środek transportu do domu).

Po krótkim wahaniu stwierdzasz, że przekroczyłaś już swój dzienny limit kinematograficzny, oglądając przy późnym śniadaniu Rzekę życia (ach, Brad, ach, jego brat). Chcesz zatem czegoś więcej niż płaski i ustalony obraz na ekranie, więcej – chcesz uciec od ekranu, chcesz życia...! Do teatru więc? Życie to nie teatr, ja ci na to odpowiadam, nuci gdzieś w głowie Edek Stachura, ale wyjątkowo odpędzasz go i... pędzisz. Bo i jest na co – w często ocenianym zbyt surowo Osterwie grają dzisiaj Szekspira. Wiele hałasu o nic. Też tak sądzisz. Rezerwujesz tani promocyjny bilet majówkowy, pani jest bardzo miła, jak nigdy w przypadku infolinii i okienek informacyjnych w twoim słodkim kraju. A więc - trzeba będzie wyjść. W głębi duszy cieszysz się, bo wreszcie masz okazję zaprezentować światu wspaniały outfit, składający się z dżinsów, które były już za duże, ale teraz są w sam raz (ach, to świąteczne obżarstwo... i przedświąteczne obżarstwo... i poświąteczne), oraz ze swetra w kolorze ceglastym, zakupionego za całą złotówkę po wyniszczającej bitwie z nieustępliwymi jejmościami w ciuchlandzie. Po długich pięciu minutach spędzonych przed lustrem, odmieniona niczym Kopciuszek, lekko przemierzasz chodnik i wsiadasz do swej biało-czerwono-zielonej karocy z napisem 2 ZBOŻOWA (po drodze wiatr wiejący 10 w skali Beauforta rozwiewa twoją misternie nieułożoną fryzurę). I jesteś na miejscu.

I to na jakim miejscu. Trafił ci się rząd III, miejsce 1 – choć raz jesteś namber łan, a poza tym doskonale widzisz całą scenę. Koło ciebie zasiada urocze starsze małżeństwo, ale nie masz czasu ich podziwiać, bo podziwiasz scenografię. A ta, jak zwykle w Osterwie – nie rozczarowuje. Utrzymana w pastelowych błękitach, tym razem minimalistyczna, z poprzeczną barierką przypominającą te instalowane zazwyczaj w luksusowych willach nad morzem przywodzi na myśl gorącą Sycylię. Charakterystyczna dla krajów południowych muzyka, wygrywana przez – widać to wyraźnie po ich nieudawanych, nieco zdenerwowanych, ale mimo to dosyć nonszalanckich minach – uczniów szkoły muzycznej skutecznie przenosi cię właśnie tam: do Messyny, gdzie rozgrywa się akcja komedii.

I nagle, pod wpływem magii teatru, zmieniasz się w recenzenta. Mimo iż to sztuka Szekspira, uwspółcześniony spektakl wionie duchem Felliniego, Rosselliniego, Domenico Modugno, San Remo... Tak, tak, jesteśmy we Włoszech lat 50., 60. Kobiety ubrane są w jasne rozkloszowane sukienki bądź gustowne czarne kostiumy, usta i oczy pomalowano im wyraziście, włosy ułożono zgodnie z panującą ponad pół wieku temu modą. Eleganccy mężczyźni przywodzą zaś na myśl najważniejszych członków sycylijskiej mafii, prawie wszyscy w ciemnych barwach, pod wąsem, z włosami zaczesanymi do tyłu i potraktowanymi słuszną dawką żelu. W prostej, acz skomplikowanej (niektórzy do dziś zastanawiają się, czy Szekspir przypadkiem nie był kobietą) fabule początkowo trochę trudno się odnaleźć, szczególnie ze względu na sporą liczbę bohaterów. Za głównych uznaje się oczywiście Beatrycze (w tę rolę wciela się, niestety, Marta Sroka, najsłabsze ogniwo aktorskich zasobów Osterwy) i Benedyka (świetny Wojciech Rusin), dwoje młodych ludzi znanych ze swej programowej niechęci do małżeństwa i wyszukanego, konceptualnego, piętrowego, chciałoby się rzec, dowcipu. Są dla siebie godnymi adwersarzami w dyskusjach (czy może raczej – przekomarzaniach, w miarę rozwoju sztuki nabierającymi charakter flirtu) i, jak prędko się okaże, idealnymi partnerami na całe życie. Zanim to jednak odkryją, wydarzy się naprawdę sporo. Jak to często bywa u Szekspira, najważniejsi okazują się ci mało ważni – pozornie gapiowaci służący, stróże... Choć mówią mało (a ich wypowiedzi pod względem językowym pełne są kolokwializmów i humoru uważanego za „niski”), to oni, nie zawsze będąc tego świadomymi, wiedzą najwięcej, bo z racji swej funkcji znajdują się w miejscach niedostępnych dla reszty. Doskonale w roli milczącego, a pojawiającego się wszędzie lokaja Piergiorgio prezentuje się Przemysław Gąsiorowicz. Nie zabrakło też miejsca dla naczelnego „Stańczyka” Osterwy – Jerzego Rogalskiego, który tym razem wciela się w gadatliwego i nieco tępego szefa książęcej straży, pana Ciampę.

Streszczać tekstu komedii nie warto – kto zechce, sięgnie do niego albo pozna perypetie bohaterów osobiście wybierając się na spektakl. A podczas oglądania tegoż prawdopodobnie dostrzeże pewną dysproporcję. Otóż męska część obsady Wiele hałasu o nic spisuje się rewelacyjnie. Najjaśniej błyszczy gwiazda Jana Wojciecha Krzyszczaka, który jako Antonio – jeden ze „starszych panów” - bawi do łez i zachwyca komicznymi scenami furii. Niewiele ustępują mu inni, zarówno młodsi, jak i starzy panowie: pełen dystynkcji Jerzy Kurczuk w roli księcia Pedra, niezwykle przekonujący Paweł Kos jako Klaudio czy wspomniany już Wojciech Rusin posiadający wielki potencjał komediowy. Na tle tak wysokiego poziomu aktorstwa panów panie wypadają co najmniej blado. Marta Sroka wymowę każdej sceny spłaszcza swoją uniwersalną, pretensjonalną manierą w mimice i w głosie. Kilka razy zdarzyło jej się także w sposób bardzo widoczny pomylić tekst, co nie powinno się zdarzać tak doświadczonym aktorom w trzy lata po premierze spektaklu... Stosunkowo najlepiej prezentuje się Lidia Olszak, odtwarzająca rolę Hero – bywa zalotna, zabawna, ale potrafi też odnaleźć się w scenach wymagających więcej tragizmu. Pozostałe role kobiece nie zasługują na to, by o nich pisać.

Na scenie przez prawie trzy godziny dzieje się na tyle dużo, że nie sposób się nudzić. Klimat beztroskich Włoch, misternie utkany z niby niewinnych szczegółów (popijane wciąż przez wszystkich bohaterów espresso, hity włoskiej piosenki wygrywane przez stare, trzeszczące radio), nieco rozleniwia, przywraca pogodę ducha, a co najważniejsze - zdaje się idealnie pasować do tekstu sztuki liczącej sobie już prawie 400 lat. Ponadczasowy szekspirowski humor poddany liftingowi wciąż okazuje się skuteczny, a i sama realizacja skłania do oklasków.

Które zresztą sowicie wynagradzają aktorom i ekipie technicznej ich wysiłki tuż po opadnięciu kurtyny. Przestajesz być recenzentem. Wraz z otaczającymi cię starymi dobrymi małżeństwami i ich odświętnie wystrojonymi latoroślami (zaczynasz myśleć, że drogocenny sweter jest nieco nie na miejscu) klaszczesz w dłonie co sił, po czym sprytnie wymykasz się bokiem i wyprzedzasz znaczną większość widowni w kolejce do szatni. Pośpiech okazuje się daremny, twoje wysiłki i tak spalą na panewce – dwójka odjeżdża z przystanku dwie minuty przed twoim na tenże przybyciem. W oczekiwaniu na tatę – sprawcę całego zamieszania, który jednak zachowuje się wspaniałomyślnie i podjeżdża po ciebie do miasta swoją (tak starą, że już nikt nie wspomina wieku) mechaniczną dorożką – czytasz w wieczornych ciemnościach ulicy cztery strony Lalki (wydanie BN) oraz otrzymujesz pozdrowienie od nietrzeźwych dresów (cześć piękna... nigdy nie będziesz buahahahaha).


Ostatecznie z tym osamotnieniem to wiesz, wiele hałasu o nic.

piątek, 7 lutego 2014

Z cyklu "poloniści nie potrafią liczyć" - fajnie, że sama napisałam o siedmiu igrzyskach, a w którymś momencie podsumowałam, że było ich sześć. Geniusz. Ocknęłam się dopiero na ceremonii otwarcia, gdzie Nori został wymieniony jako człowiek, który przyjechał na swoją siódmą olimpiadę. Wait... oh.

środa, 5 lutego 2014

Igrzyska w Soczi zaczynają się za niecałe czterdzieści godzin, a w naszym kraju - jak chyba nigdy dotąd - towarzyszą im ogromne emocje. Zresztą, nie oszukujmy się - o ile oczywiście będę trzymać kciuki za Zbyszka Bródkę i jego ziomali z lodowego toru, o ile wierzę, że biathlonowe bojowniczki są w stanie ustrzelić jakiś metalowy krążek ku chwale ojczyzny, większość mojej uwagi skupi się na rozbiegu i zeskoku skoczni na Krasnej Polanie. Co nie jest specjalnie zaskakujące - wystarczy a) spojrzeć na moją ścianę na fejsie (jakieś 98% wszystkich treści, które udostępniam, ma jakiś związek ze skokami narciarskimi, a moje zdjęcie w tle potencjalnym nieznajomym może sugerować, że wstąpiłam w szeregi narodowców); b) zajrzeć do mojego pokoju (pierwsze, co rzuca się w oczy - poza niezaścielonym łóżkiem - to plakat Adama Małysza ze srebrnym medalem z Vancouver). Ale... właściwie jak to się wszystko stało, jak do tego doszło?
Podobno Norwid był mistrzem kreowania i mistycyzowania własnej biografii - uparcie utrzymywał, że przyszedł na świat dokładnie w tym samym dniu, w którym zszedł był z tegoż szacowny lord George Gordon Byron. Chciałoby się, drogi Cyprianku. Miałeś wtedy trzy latka. Ale, żeby nie było, że piszę o tym tylko po to, żeby pochwalić się zdobytą przed egzaminem z romantyzmu wiedzą typu "nie przyda się, ale dobrze wiedzieć" - ja również dostrzegłam ostatnio ciekawą koincydencję w swojej biografii, która mogłaby wyjaśniać chorobliwe zainteresowanie światowymi wydarzeniami sportowymi wyrażane przeze mnie od wczesnych lat młodzieńczych...

1992, Albertville
W kontekście Soczi wiele mówi się o prawdziwych weteranach skoczni - Noriaki Kasai zagości wszak na Zimowych Igrzyskach Olimpijskich już po raz szósty, a kilka lat od niego młodszy Janne Ahonen jedzie na swoją piątą olimpiadę. Co mam z nimi wspólnego?
Nie jestem aż tak doświadczona jak Nori - kiedy on wskakiwał do trzydziestki na dużej skoczni, ja wciąż beztrosko dryfowałam po spokojnych wodach płodowych i dopiero zaczynałam obmyślać plan ewakuacji. Faktem jest jednak, że przyszłam na świat w ostatnim podwójnie olimpijskim roku - zakończone dwa tygodnie przed moim narodzeniem zimowe Albertville dzieliło jeszcze swoją rocznikową datę z letnią Barceloną, ale był to ostatni taki przypadek w historii. Zadecydowano, że od tej pory, dla urozmaicenia, igrzyska zimowe i letnie będą się odbywały naprzemiennie, co dwa lata. 
Dlatego też nieco bliżej mi do Janne...

1994, Lillehammer
... bo Soczi to moje piąte igrzyska. Ekhem. To znaczy, teoretycznie...
W roku 1994 moja uwaga kierowała się ku zjawiskom zgoła innym. Przede wszystkim kibicowałam mieszkańcom Doliny Muminków w ich zmaganiach z Buką i codziennością (moim absolutnym ulubieńcem był Włóczykij, co też nie pozostało chyba bez wpływu na dalszy żywot, ale o tym może kiedy indziej). Lubiłam też odkurzać (tak mówią źródła mówione rodzinnej historii; zważając na to, jaką gehenną jest dzisiaj dla mnie śmiganie z odkurzaczem po mieszkaniu, trudno mi w to uwierzyć), zajadałam się kluskami z serem i miałam zadatki na prawdziwą fashionelkę. Dla niedowiarków - dowód:
Jedynym Polakiem na olimpijskich skoczniach był wówczas Wojciech Skupień, bujający się w okolicach trzydziestego miejsca. Tymczasem mający wywrzeć na moje życie niebagatelny wpływ Adam Małysz (wówczas szesnastolatek) trenował nadal kombinację norweską. Bieganie przyjdzie mu porzucić dopiero jakieś pół roku później...

1998, Nagano
Cztery lata później zajmie na igrzyskach miejsca 51. i 52. Znacznie lepiej zaprezentują się starsi koledzy - Wojciech Skupień (31. i 11.) oraz Robert Mateja (20. i 21. - drodzy hejterzy, zwróćcie uwagę, że to zupełnie przyzwoite pozycje). Prawdziwymi gwiazdami okażą się wówczas gospodarze - kosmiczny Kazuyoshi Funaki oraz Masahiko Harada; niedoścignieni do dzisiaj, jeśli chodzi o technikę skoku. Ale z naszej perspektywy interesujący wydają się właśnie ci, którzy w tamtych lutowych dniach odgrywali rolę statystów. Na przykład późniejszy po czterokroć złoty Harry Potter: 
Czy oglądałam te japońskie potyczki? Kroniki domowe milczą na ten temat. Jak przez mgłę pamiętam jednak konkursy łyżwiarstwa figurowego, wszystkie zjawiskowe rittbergery, axele i toeloopy, niewykluczone więc, że w przeddzień szóstej rocznicy urodzin moje upodobania zaczęły przesuwać się z historii miłosnej Muminka i Migotki na zmagania sportowców z całego świata. Koronnym argumentem przemawiającym za tą tezą jest też fakt, że na zawsze w mojej pamięci wyryła się niezwykła, kolorowa do granic i nieco dziwaczna uroczystość otwarcia piłkarskiego Mundialu we Francji, który wszak odbył się zaledwie kilka miesięcy później. Ileż lat tego szukałam!

2002, Salt Lake City
Dwanaście lat temu miałam już prawie, prawie dziesięć lat. A w Polsce od roku panowała małyszomania, której uległam bardziej spektakularnie niż reszta rówieśników. Wtedy po raz pierwszy dotarło do mnie, że jest coś takiego, jak zimowa olimpiada, ludzie tam jadą i bardzo się starają wywalczyć złoty medal. Adam też się starał. Cały kraj starał się razem z nim. Bravo Sport dodał do olimpijskiego numeru zestaw naklejek z bułkami i bananami oraz pocztówek z Małysz Manem (mam je gdzieś do dzisiaj). Każda szanująca się polska gazeta zamieściła groźne zestawienie Małysz vs Hannawald, najczęściej z profilowymi ujęciami ich twarzy ustawionymi konfrontacyjnie.
Osobiście dmuchałam w telewizor silniej niż w sylwestrowe baloniki i trenowałam atomowe odbicie, skacząc ze starej wersalki. Rodzice przyznawali mi za telemark same dwudziestki. Na pewno jestem wielkim talentem zmarnowanym przez to, że mieszkałam w dzieciństwie za daleko od skoczni (tak, tak, wmawiaj sobie - jakoś Diethart dał radę, chociaż mieszka pod Wiedniem). Pan Adam przywiózł stamtąd srebro i brąz, zaś jak Filip z konopii wyskoczył wtedy Ammann, dla którego był to początek pięknej kariery. W każdym razie, to pierwsza eskalacja miłości do Adama i skoków ogólnie pojętych, którą wspominam z rozrzewnieniem mimo zaciemnienia obrazu spowodowanego niezbyt poważnym wówczas wiekiem i, cóż, upływem ponad dekady.

2006, Turyn
Druga silna fala wspomnianej wyżej miłości, tym razem skierowana ku dwóm bardzo konkretnym obiektom. Coś, co dzisiaj określone by zostało szalonym fangirlingiem. Ale, o mamo, ich nie dało się nie kochać. Andreas Kofler i Thomas Morgenstern, dwa cudowne austriackie młokosy, skaczące po najwyższych stopniach turyńskiego podium z taką pasją, taką energią... i tymi zawiadiackimi uśmieszkami wyzywającymi świat. I coś, czego zazdrościł im cały świat - Teamgeist, duch drużyny, doskonała atmosfera. 

Cholera, chociaż jestem dzisiaj osiem lat starsza, ta miłość wcale nie wygasła. Panom ze zdjęcia życzę nadal jak najwyższych miejsc. Zaraz za Kamilem Stochem i Jankiem Ziobrą ;). 
A Polacy? Pan Adam był wtedy w nienajlepszej formie... mimo to nasza drużyna zaskoczyła naprawdę dobrym, jak na ówczesne realia, piątym miejscem w konkursie drużynowym. No i kibicowało się im troszeczkę, ale jednak bez wiary w spektakularny sukces. Albo może - to piąte miejsce zostało uznane za spektakularne. Aj, wiele się zmieni w kolejnych latach...

2010, Vancouver
Cztery lata temu też prowadziłam bloga, o zupełnie jednak innym charakterze, niż ten. Bloga głęboko ukrytego, o którym nie wiedział prawie nikt, gdzie się pisało różne rzeczy znacznie głupsze niż te (poziom -50). Ale gdzieś wśród tamtych notek człowieka u progu dorosłości znalazło się też kilka adnotacji o 'olimpiadzie przeżywanej jak Wigilia i wizyta świętego Mikołaja przez przedszkolaka'. Tak było, tak było - miałam wielką olimpijską gorączkę już kilka tygodni przez zawodami w Whistler, liczyłam na Pana Adasia - nie zawiodłam się. Znowu wszedł mu w paradę ten szalony Szwajcar, już nie Harry Potter, a dojrzały profesor skocznej magii - ale czy tak naprawdę nam to przeszkadzało? Dwa srebrne medale wywalczone w pasjonujących starciach - geniusz, miód na polskie serca.

Przez ostatnie cztery lata obejrzałam ten filmik jakieś 123 razy. Łzy stawały mi w oczach prawie zawsze.
Cztery lata temu założyłam się z Przemysławem, że Adam Małysz zdobędzie medal. Wygrałam najpyszniejszą na świecie sałatkę owocową w Gramoffonie. 

2014, Soczi
Jeśli ktoś chciałby się założyć analogicznie o Kamila Stocha - wchodzę w to. 
Jaram się oczywiście nie mniej niż cztery lata temu, bo mam czym, ale czuję, że się starzeję. To już nie to, co dawniej (chociaż i tak umrę z nerwów w niedzielę wieczorem), to już chłodniejsze spojrzenie człowieka, który napisał kilka newsów na skijumping.pl i ogarnął cokolwiek w swoim pozaskocznym życiu. Ale co będzie tym razem? Dla nas jedna kwestia zmieniła się zasadniczo i na lepsze - po raz pierwszy w historii mamy naprawdę DRUŻYNĘ. Capslock nie został tu wciśnięty przypadkowo. Mamy drużynę, o której dobrze wiemy - i której członkowie mówią to otwarcie - że jest w stanie przywieźć nam cenny krążek, więcej - brak tegoż zostanie odebrany jako porażka. Ale więcej na razie nie piszę, ciii - nie pompujmy.


Po co to wszystko napisałam? Nie wiem. Mam ferie, mam czas, mam kilka myśli i wspaniałą zdolność nadinterpretacji historii własnego życia. Mierzenie ziemskiego bytowania w olimpiadach jest jednak zupełnie niezgorszym pomysłem. 
O ile w danym życiu mierzonym liczy się coś poza skokami narciarskimi, bo w moim przypadku wychodzi to, co powyżej. Przepraszam... ;)

PS - Poetów Z., jeśli to czytają, odsyłam do poprzedniej, chyba niezauważonej mininotki ;)
Przyjaźń zresztą jeszcze innymi przyciągała mnie urokami. Rozmawialiśmy, śmialiśmy się w gronie przyjaciół, świadczyliśmy sobie nawzajem drobne przysługi. Razem czytaliśmy pięknie napisane książki, razem żartowaliśmy, razem zachowywaliśmy powagę. Czasem spieraliśmy się ze sobą, bez nienawiści, tak, jakby się człowiek mógł sam ze sobą spierać, a te bardzo rzadkie spory były tylko przyprawą do panującej między nami prawie zawsze zgody. Uczyliśmy jedni drugich, uczyliśmy się jedni od drugich. Gdy kogoś z nas brakowało, bardzo tęskniliśmy za nim. Z wielką radością witaliśmy wracających. Takimi to właśnie znakami, wyłaniającymi się z serc, które się wzajemnie kochają, malującymi się na twarzy i błyszczącymi w oczach, dźwięczącymi w mowie, przejawiającymi się w najróżniejszych gestach serdecznych, przyjaźń się coraz goręcej rozpala, a jej płomień może stopić wiele dusz w jedność.

św. Augustyn, Wyznania (IV, 8)

(Dzisiaj ten cytat ciągle biega po mojej głowie, wywołując liczne uśmiechy. Wspaniały początek ferii, dziękuję!)

Na dniach coś nowego do poczytania na browarniczych łamach. A teraz posłuchajcie Zosi, która jest Saamką, więc zapewne wychowała się wśród reniferów, a jej rodzina trudni się też rybołówstwem. Warto, koi, uspokaja.

niedziela, 26 stycznia 2014

(Bo jakby na przykład zachciało Wam się pójść do teatru, to pewnie Książę i żebrak nie przykuje Waszej uwagi w repertuarze. A powinien!
Proszę trzymać za mnie BARDZO mocno kciuki we wtorek i w piątek. Proszę. )


***

 Kilka moich ostatnich wyjść do Teatru im. Juliusza Osterwy kończyło się mniejszym lub większym rozczarowaniem. Zapowiadający się nieźle Bóg Woody'ego Allena w lubelskiej adaptacji stał się sztuką dość mierną, zaś Pakujemy manatki według dramatu Hanocha Levina podziałało na widownię lepiej niż relanium. I kiedy wydawało się, że czas zmienić kierunek teatralnych poszukiwań, wiarę w możliwości tej największej lubelskiej placówki przywrócił spektakl pozornie zwyczajny, może nieco banalny i skierowany do młodszej publiczności. Nic bardziej mylnego.
Strzałem w dziesiątkę okazało się nawiązanie współpracy z reżyserem Pawłem Aignerem, który wziął na warsztat Księcia i żebraka Marka Twaina. To historia kultowa, książka znana czytelnikom na całym świecie, od dawna należąca do kanonu literatury dziecięcej i młodzieżowej. Nie trzeba chyba szczegółowo przypominać jej fabuły – oto na dwór angielskiego króla przypadkowo trafia nastoletni żebrak Tomek Canty, łudząco podobny do księcia Edwarda. Chłopcy zamieniają się ubraniami, nieświadomi dalszych konsekwencji takiej decyzji... Adaptacją sceniczną powieści Twaina zajęła się Malina Prześluga i przyznać należy, że wykonała swoją pracę wyśmienicie. Z racji tego, że odchodzi ona dość daleko od tekstu oryginału (do czego nawiążę w dalszej części tej recenzji), udało jej się ożywić i unowocześnić (ale rozsądnie i bez zbędnej przesady) opowieść przez liczne aluzje do aktualnej sytuacji politycznej, kulturowej czy nowinek technologicznych, a przede wszystkim – przez wprowadzenie do scenariusza dowcipnych i zgrabnie napisanych piosenek. Teksty do świetnie oddającej klimat produkcji muzyki Piotra Klimka robiły na publiczności (w większości w wieku szkolnym) duże wrażenie – gdzieniegdzie wybuchano śmiechem, rytmicznie przytupywano czy nawet podśpiewywano razem z artystami.
Ci ostatni spisali się tym razem na medal. Najjaśniej rozbłysła chyba gwiazda Daniela Dobosza, odtwórcy roli Tomka Canty'ego, czyli tytułowego Żebraka. Młodemu aktorowi udało się w tym spektaklu zaprezentować wszystkie swoje atuty – opanowanie i pełną ekspresji mimikę, precyzję ruchu scenicznego, doskonałą dykcję, a nawet wokal na przyzwoitym poziomie. Niewiele ustępował mu inny Daniel, tym razem Salman, który wcielił się w postać Księcia (swoją drogą, co za uroczy zbieg okoliczności, że aktorzy kreujący tych dwu tak podobnych do siebie bohaterów noszą to samo imię!). Imponująco zaprezentował się przede wszystkim w niełatwych scenach pojedynków, które wymagały od niego ogromnej zręczności i choćby podstawowej umiejętności władania szpadą (cóż z tego, że to tylko teatralny rekwizyt). Na uwagę zasługują także odtwórcy ról drugoplanowych, jak jedna z sióstr Tomka (Halszka Lehman), przedsiębiorczy biskup (Jerzy Kurczuk) czy będący narratorem całej historii hrabia Norfolk (Witold Kopeć).
Najmocniejsza strona większości spektakli wystawianych w ostatnich latach w Teatrze im. Osterwy – scenografia – nie zawodzi i tym razem. Za jej podstawę posłużyły w Księciu i żebraku stare, drewniane okiennice i futryny. Dzięki ich odpowiedniej konfiguracji i sprawnej transformacji w trakcie trwania sztuki udało się twórcom oddać zarówno klimat zbytkownego, opływającego w złoto i brylanty dworu królewskiego, jak i mroczną atmosferę półświatka londyńskiej dzielnicy nędzy. Liczne ruchome elementy wystroju sceny z pewnością przyczyniły się do lepszej recepcji przedstawienia wśród młodych widzów, których na widowni – z racji ostatniego dnia w szkole przed rozpoczęciem ferii zimowych – znalazło się całkiem sporo.
Istotnym wątkiem, o który warto zahaczyć, podsumowując ocenę Księcia i żebraka, wydaje mi się właśnie problem, który postaram się zawrzeć w formie pytania: czy jest to sztuka dla dzieci? Pod wieloma względami na pewno tak – to adaptacja powieści, która została napisana z myślą o najmłodszych. Barwne kostiumy i rekwizyty, dynamika akcji i wychodząca poza ramy sceny, momentami interaktywna gra aktorska – wszystko to sprzyja odbiorcy dziecięcemu. Wątpliwości budzić mogą jednak wspomniane już wcześniej aluzje zrozumiałe tylko dla dorosłych, przemycone między wierszami refleksje na temat ludzkiej egzystencji (w tym rozbudowane nawiązanie do barokowego dramatu Życie snem Pedro Calderona), a nade wszystko zakończenie, które z prostym dydaktyzmem ma niewiele wspólnego. Tu bowiem dochodzimy do momentu, w którym wersja zaprezentowana w Teatrze im. Osterwy znacznie różni się od tekstu powieści Twaina – w nowym ujęciu nie dochodzi do przywrócenia „status quo” sprzed zamiany miejsc. Tomek, żebrak, rozsmakowany we władzy nie decyduje się na oddanie angielskiej korony jej prawowitemu dziedzicowi i zostaje królem. Co dzieje się ostatecznie z Edwardem? Tego nie wiemy – możemy się tylko domyślać, że kończy w Tower... Książę i żebrak po lubelsku urasta więc do dramatu o władzy i przemożnym jej wpływie na ludzkie życie; ponadto staje się pogłębioną, pesymistyczną refleksją nad faktem, że często to jednak szata zdobi człowieka.

Wydaje się jednak, że to ostateczny argument przemawiający na korzyść tej sztuki. Obserwując reakcje zgromadzonych na widowni dzieci, mogę stwierdzić, że dynamiczny spektakl z pewnością ich nie znudził; jako przedstawicielka dorosłego już niestety audytorium również bawiłam się świetnie. Różnica wieku bez wątpienia wpływa na sposób postrzegania Księcia i żebraka, zarówno młodzi, jak i starsi wyjdą jednak z teatru zadowoleni i w jakiś sposób ubogaceni. Przyznam szczerze, że rezerwując bilety na tę sztukę nie spodziewałam się fajerwerków – jakże mile zostałam zaskoczona! Drogi „Osterwo” - podążaj tym szlakiem. To właściwy kierunek.

wtorek, 21 stycznia 2014

Siemacie,
można powiedzieć, że na moim blogu odbył się przedwczesny Wielki Post (prawie, bo bez dwóch dni). Kto powiedział, że będzie łatwo...

Nie mam w zanadrzu nic specjalnie ciekawego, ale wywiązuję się z obietnicy i wrzucam recenzję Miedzy Muszyńskiego. Jest sztywna i nienajwyższych lotów, ale bądźcie wyrozumiali, drodzy Czytelnicy - napisałam ją na zaliczenie. W sumie i tak powinniście się cieszyć, że nie piszę o skokach* :D

Smacznego, dokładka po sesji!

***



Ostatnia dekada na polskim rynku książki należała bez wątpienia do Wydawnictwa Czarnego. Nie opieram się w tej opinii na konkretnych danych statystycznych. Obserwacja rankingów popularności prowadzonych przez portale literackie czy choćby preferencji czytelniczych znajomych musi jednak prowadzić do wniosku, że Czarne zostawia konkurentów w tyle. Doczekało się nawet sporej grupy „psychofanów”, którzy w zasadzie nie sięgają po pozycje spoza jego oferty. Tu swoje dzieła wydają gwiazdy polskiego reportażu – by wspomnieć tylko Wojciecha Tochmana, Mariusza Szczygła czy Jacka Hugo-Badera; tu debiutowały tegoż gwiazdy wschodzące, jak Filip Springer czy Maciej Wasielewski. Wielu wielbicieli literatury non-fiction spod czarnego szyldu zdaje się czasami zapominać, że to nie wszystko, co mogą tam znaleźć. Seria „Reportaż” przyćmiewa często prawdziwe perełki.

Tak właśnie stało się z Andrzejem Muszyńskim, który w roku 2013 opublikował w Czarnym swoje dwie książki. Pierwsza z nich, Południe, zbiór reporterskich refleksji z podróży po półkuli południowej, dotarła do dość szerokiego audytorium, ale nie spotkała się z entuzjastycznymi recenzjami. Jako część wspomnianej już wyżej serii reportażowej została jednak przynajmniej dostrzeżona. Prozatorski debiut Muszyńskiego, Miedza, nie miał tyle szczęścia.

Miedza to książeczka drobna, mieszcząca zaledwie dziewięć krótkich opowiadań, które połączył temat prowincji. Prowincji rozumianej szeroko i niejednoznacznie; prowincji, która jest raczej stanem ducha niż przestrzenią. Między wierszami tych małych form czai się pewien żal, pewna tęsknota za wsią, która zatraciła swój dawny charakter i już tylko nieliczni pamiętają, jak było przecież zupełnie niedawno. To próba ocalenia okruchów wsi zapamiętanej z dzieciństwa. Klimat tych opowieści budują barwne szczegóły, drobiazgi, zazwyczaj prozaiczne, które tkwią w pamięci jak drzazgi – na przykład wychodek za stodołą czy ogromny słoik ogórków kiszonych. Muszyński pisze melancholijnie, ale nie naiwnie; czasami wręcz poetycko, ale nie popadając w egzaltację. Obrazom, które kreśli za pomocą barwnego języka, towarzyszy głęboka refleksja nad charakterem polskiej prowincji.

Zamieraniu kultury wiejskiej winne jest według niego przede wszystkim miasto – mieszkańcy wsi masowo emigrują do miast w poszukiwaniu lepszego życia, „miastowi” zaś sprowadzają się na wioski, by żyć wygodniej i spokojniej, tak naprawdę stylu życia nie zmieniając. Ci ostatni burzą jednak odwieczny porządek panujący na wsi – poczynając od topografii („zamknął się w swojej willi”, „po co mi tu bruk, asfalt?”), przez lokalne zwyczaje (wszak nikt już nie chadza w soboty na imprezy pod lasem, jak w opowiadaniu Kundel. Dziennik czwartoligowca), na stosunkach międzyludzkich skończywszy. Ale i emigranci ze wsi nie mają lekko – bo, czemu wyraz daje Muszyński w każdym ze swoich opowiadań, kto wychował się na prowincji, ten w pewnym sensie nigdy od tej prowincji nie ucieknie. Bo w głębi duszy wcale tego nie pragnie. Bo raj dzieciństwa wydaje się najbezpieczniejszą przystanią, „łanem niespieszności”. Pojawia się jednak rozdźwięk między tym, co we wspomnieniach, a stanem faktycznym. Na ławkach pod chałupami nie siedzą już sąsiedzi – ba, nie ma już chałup, nie ma już nawet sąsiadów. Wieś stała się „miastowsią” - przestrzenią od metropolii różniącą się już tylko rodzajem zabudowy i mniejszym natężeniem ruchu pojazdów mechanicznych. Wieś odchodzi, przemija, przegrywa. Bohaterowie większości opowiadań to ludzie dojrzali, po przejściach, starcy (czasem tylko duchowi), których prostoduszność i nieskomplikowane podejście do życia zestawia się dla kontrastu z poukładaną i racjonalną, ale i brutalną „kulturą miejską”. Doskonale ilustruje ten konflikt opowiadanie Mąka: biedna i zaniedbana wiejska pijaczka umiera po spożyciu pozostawionej na przystanku kokainy, która w jej oczach była po prostu mąką. Wspomniany przystanek wydaje się tu zresztą symbolem portu, z którego wyrusza się na podbój świata: tego bliskiego (sąsiednia wieś), tego upragnionego (miasto), ale i – jak w przypadku Gemeinschaft, nawiązującej do conradowskiego Jądra ciemności mrocznej historii o wędrówce przez kambodżańską dżunglę – świata wielkiego, szerokiego, dalekich krain, które okazują się w gruncie rzeczy podobne do rodzinnych Sosnowic. Ktoś mógłby bowiem zapytać – skąd w tym poukładanym tomiku Kambodża? Autor jednak wie, co robi - wspólnota prowincjonalnych doświadczeń okazuje się niezależna od szerokości geograficznej i kultury, w której wyrastamy. Najważniejszy w tym tekście okazuje się ponadto... powrót do rodzinnych stron i zderzenie własnych doświadczeń ze sposobem, w jaki świat oglądają rodzice: ludzie, którzy całe swoje życie spędzili na wsi. Ten motyw powraca i w innym opowiadaniu – Kundel. Dziennik czwartoligowca to gorzka gawęda o rozczarowaniu, młodzieńczych marzeniach i aspiracjach młodego piłkarza, bezskutecznie studzonych przez rozsądnych opiekunów. Jakże bolesne okazuje się zderzenie ideałów z rzeczywistością...

Nie jest jednak Miedza jedynie społeczną diagnozą – to także, a może przede wszystkim, bardzo osobista refleksja autora nad swoim miejscem w świecie. Akcję opowiadań osadza wszak w swojej „małej ojczyźnie”, we wsiach na pograniczu Jury Krakowsko-Częstochowskiej i Górnego Śląska. Wydaje się, że tym zbiorkiem opowiadań niejako spłaca dług wobec stron, które go ukształtowały; uważnie słucha głosów okolic domu rodzinnego i oddaje głos tym, o których dotąd pisało niewielu. Andrzej Muszyński kontynuuje w pewnym sensie linię zaproponowaną przez swojego imiennika Andrzeja Stasiuka w Opowieściach galicyjskich: pisze cykl opowiadań o kondycji wsi po transformacji ustrojowej, jego bohaterami czyni ludzi nie zawsze rozumiejących zachodzące tam dynamiczne zmiany, chwilami stylizuje język na wiejską gwarę. Perspektywa człowieka młodszego o pokolenie okazuje się jednak zupełnie inna. Realizm magiczny Stasiuka ustępuje miejsca brutalnemu realizmowi Muszyńskiego, który nie daje nam zapomnieć, że debiutował jako reportażysta. Umie patrzeć, umie słuchać i wychwycić najistotniejsze rysy opisywanej rzeczywistości, które zamyka w obrazach prostych, ale przy tym niezwykle intensywnych i barwnych. Mimo iż wydaje je w Czarnym...

***

*Btw, decyzję o zabraniu do Soczi Kubackiego uważam za bardzo słuszną. Kruczku, ufam Tobie.

Blogger templates

Obsługiwane przez usługę Blogger.
 
Twitter Facebook Dribbble Tumblr Last FM Flickr Behance