czwartek, 4 października 2012

Jest tak pięknie, że aż trudno o tym mówić, żeby nie zapeszyć. Z dużą łatwością zbiera się w ostatnich dniach chwile ulotne i niuansiki, które budują koronkową firankę zawieszoną w oknie, przez które oglądam świat. Słońce świecące w twarz na kulowym dziedzińcu. Przeurocza pani sprzedająca jabłka pod bankiem, drugie na szczęście, proszę, łopłukałam'. Jula i Ola, cieszące się z widoku szczudlarza z ulotkami i tak szczerze wdzięczne za zwykłe zabranie je ze sobą do biblioteki. Pan w bibliotecznym ksero z herbatą, doniczkowcem w barwach sezonowych i tranzystorem, z którego rozlega się ten utwór:
http://www.youtube.com/watch?v=upefc42yhpE
McDusia w końcu.

Miłej jesieni!

czwartek, 13 września 2012

Jak na razie bycie Mentorem przyniosło mi niezwykle sympatyczną Rebekę, która przyjeżdża już za tydzień, wystraszoną Ebru, Nurullę, który najwyraźniej mnie nie potrzebuje (hurra! chociaż, patrząc na jego fociaczki... hmmmm) i Natachę, która jest loca y niekoniecznie w moim typie, ale wrzuca na fejsa fajne piosenki, na przykład tę:

Quiero tocar el cielo azul....
... pero bueno, por ahora el cielo gris tambien esta bien porque nos vamos a Firlej!!! que rico <3

W ogóle zapowiada się fantastyczna jesień. :)

poniedziałek, 10 września 2012

Jesień zapowiada się pod wieloma względami ekscytująco - ze względu na nowy kierunek studiów, kilka ciekawych projektów, których najprawdopodobniej będę częścią... A także - odzywa się natura smakosza (a może po prostu żarłoka) - na smakowite kąski literacko-kulturalne, których premiery zbliżają się wielkimi krokami.

Jest ich oczywiście zdeeecydowanie więcej, ale ja najbardziej nie mogę się doczekać następujących:


Małgorzata Musierowicz, McDusia - premiera 3 października 2012
Czy trzeba tu coś dodawać? Najbardziej w moich kręgach oczekiwana książka tego roku. Sprężynę zdążyło się już przeczytać dwieście osiemnaście razy i ciekawość, co dalej z Laurą i Naszympanem Polonistą, zżera nas doszczętnie. Tak jak my zżarłybyśmy ciepłe drożdżowe bułeczki z konfiturą na werandzie leśniczówki Pulpecji i Florka. Zaś Ukochana Autorka na swojej stronie oznajmia, że pracuje nad dwudziestą częścią Jeżycjady, o Boże, Bożenko! Wybornie.


Witold Szabłowski, Izabela Meyza, Nasz mały PRL. Pół roku w M-3 z trwałą, wąsami i maluchem - premiera 19 września 2012
Po sopockich warsztatach z przesympatycznym, naturalnym, n o r m a l n y m Witkiem Szabłowskim, czyli Ostatnim Zatrudnionym Na Etacie W Dużym Formacie i Najmłodszym Z Najmłodszych wśród polskich reporterów i lekturze jego Zabójcy z miasta moreli, zachwycona, przypomniałam sobie dodatkowo, że to przecież właśnie on napisał niezwykle udany tekst o Lublinie na CityBooks. Niedające się zagłuszyć CHCĘ WIĘCEJ! rozdarło moją duszę. Tymczasem Witek, wedle słów Pawła Goźlińskiego, przeprowadził wraz ze swoją żoną jeden z najciekawszych reporterskich eksperymentów ostatnich lat, którego efekt pojawi się na księgarnianych półkach już za 9 dni! Więc wewnętrzny ryk nie był głosem wołającego na pustyni. Can't wait.


Skyfall, reż. Sam Mendes - premiera 26 października 2012
Niespecjalnie znam się na kinematografii, nie bywam zbyt często w kinie, a z 22 filmów o Bondzie widziałam może ze dwa... Ale zakochałam się w Danielu Craigu po ceremonii otwarcia Igrzysk Olimpijskich w Londynie, a Javiera Bardema uwielbiam od dłuższego czasu. Poza tym nie potrafię wyjaśnić, czym urzeka trailer Skyfall, ale mnie urzekł. I lubię facetów w garniturach. Więc pod koniec października z pewnością wysupłam 18zł na bilet do Cinema City.


How I met your mother 8 - premiera 24 września 2012
Dziwne zakończenie 7. sezonu daje nadzieję na udany sezon numer 8. Co Ted wykombinuje z Victorią i dlaczego to nie ona będzie matką? Ślub Barneya, Robin w białej sukni - say whaaaat? Ale najbardziej chyba interesuje mnie los Marvina Waitforita Eriksena - dzieci nie powinny wychowywać się w knajpach, a on chyba będzie skazany na długie godziny w MacLarenie...


Glee 4 - premiera 13 września 2012
Tyle zmian w McKinley High! Kitty, określana przez Sue jako 'the young Quinn Fabray except she's not pregnant, manic depressive or in and out on a wheelchair', pilna potrzeba odnalezienia nowej Rachel Berry, rozpad związku Finna i Rachel... Nowy Jork, NYADA, szalone outfity i Call me maybe - zdecydowanie nie mogę się doczekać!


XVII Konfrontacje Teatralne - Lublin, 13-20 października 2012
Program zachęcający, trzeba to przyznać. Kilka dobrych (podobno) teatrów z Rosji, dużo Passiniego, Zapaleni z Dariuszem Jeżem (duży sentyment mam do tego pana po Ostatnim takim ojcu i jego wizycie na Młodzieżowych Warsztatach Dziennikarskich, gdzie zresztą pojawił się z reżyserką Zapalonych, Joanną Lewicką) i wreszcie Sen nocy letniej, zapowiadany na hit w Teatrze Osterwy. Miejmy tylko nadzieję, że bilety nie będą tak drogie jak w zeszłym roku, bo skończy się na wielkich planach...


A Wy? Na co czekacie najbardziej?

niedziela, 19 sierpnia 2012

Nigdy nie byłam w Tyrolu, jednak coś pozwala mi sądzić, że spodobałoby mi się tam więcej rzeczy niż tylko mielonka tyrolska. Polędwica sopocka pozostaje zaś jedyną sopocką kwestią, która budzi moją bezwarunkową sympatię (szczególnie z musztardą. Sarepską.).
Siedzę sobie w Gdańsku, na Starówce, piję herbaty i jeżdżę SKM-ką do Zoppot (uzasadnione - z pobieżnych obserwacji wydaje się, że co najmniej połowę nieznośnego tłumu turystów stanowią nasi zachodni sąsiedzi). Sam festiwal literacki jest świetny, dobrze zorganizowany i pokaźnie dofinansowany (ileż gadżetów! ileż darmowych butelek wody mineralnej!), więc bawimy się, bawimy.
Więcej teraz nie napiszę, bo moje palce nie nawykły śmigać po cudzych klawiaturach. I idę poszwendać się po wąskich uliczkach dawnego Wolnego Miasta.




czwartek, 2 sierpnia 2012


Ze smutku, że nie słyszę go z Londynu, zaczęłam codziennie o północy słuchać naszego hymnu w Radiu Maryja. I tak sobie myślę...
'dał nam przykład Bonaparte
jak zwyciężać mamy'
Może Polacy nie bardzo potrafią coś wygrać, bo w całym narodzie nie znalazł się nikt, z kogo w tej dziedzinie warto byłoby wziąć przykład? Bo Bonaparte, Francuz, pokazał nam, jak mamy zwyciężać, ale z naszych mało komu się to udało? Może mamy narodową inklinację do porażki i tragedii - ostatnie dwa lata krajowych wydarzeń w zasadzie by to potwierdzały...
A potem, w tym samym radiu, słucham tej pięknej i cudownej Bogurodzicy, która wszak jest po polsku, a nie według standardów obowiązujących  w chwilach, gdy szalała na listach przebojów, po łacinie i myślę sobie: hola, hola! Przecież mamy piękne zwycięskie tradycje, nie tylko te z rycerskimi pieśniami związane. Przecież umiemy walczyć i tę walki rozstrzygać na swoją korzyść. 
A jednak coś nie działa. Może przydałby nam się, na fińską modłę, narodowy program odnowy sportu? Sztab najlepszych krajowych specjalistów, wycofanie się na trochę, stworzenie nowych systemów? Ktoś mądry i cieszący się estymą powinien się poważnie zastanowić, jak to wszystko rozwiązać. Bo aż się serce kraje od patrzenia na te wszystkie klęski. Nie jestem jak Grek Zorba i nie podzielam sławetnego Jaka piękna katastrofa!. Ani swojskiego nic się nie stało, słyszanego zewsząd w ostatnich dniach. 
A propos, wiele osób, które to hasło podchwyciło podczas przegranego Euro 2012, chyba nie zdaje sobie sprawy z genezy tej przyśpiewki. Siatkarzom te słowa zaczęto nucić w rzadkich chwilach słabszych momentów gry, ale, szerzej patrząc, oni wtedy w y g r y w a l i *. Więc wtedy miało to sens, bo faktycznie nic wielkiego się nie działo, kiedy tracili kilka punktów. Natomiast stosowanie ładnie brzmiącego nic się nie stało w stanie permanentnych klęsk jest nie tylko robieniem dobrej miny do złej gry, ale wręcz błazenadą niskich lotów i obniżaniem ambicji, a co za tym idzie - narodowego poczucia wartości. Bo skoro nic się nie stało, kiedy Polacy na Euro zajęli ostatnie miejsce w grupie, nic się nie stało, kiedy polska pływacka żeńska sztafeta ośmieszyła się na londyńskiej pływalni, nic się nie stało, kiedy nasza druga rakieta świata odpadła w pierwszej rundzie olimpijskiego turnieju - to chyba znaczy, że tak naprawdę nie wierzymy, że ktokolwiek z nich mógłby coś osiągnąć. Albo, próbując to ugryźć z drugiej strony : bardzo byśmy chcieli, żeby coś w końcu się stało, a tu - nic się nie dzieje. Polacy pojechali do Londynu, a tam... nic się nie stało.
Mogliśmy z siatkarskich trybun przejąć do użytku powszechnego inną przyśpiewkę. Na przykład Asa chcemy, asa!. Bo nie wiem, jak Wy, ale ja jakiegoś asa (z rękawa) w tych olimpijskich zmaganiach naprawdę potrzebuję. Więc, kończąc, polskim sportowcom, Wam i sobie życzę na najbliższe dni przede wszystkim dobrego rozdania. Sama pokerowa twarz na dłuższą metę się nie sprawdza.


*(uf, teoria, że nie miał nam kto pokazać, jak wygrywać, upada, dzięki Bogu!)

środa, 18 lipca 2012

A bo zaczęłam publikować z innymi na portalu tworpis.pl. Dopiero raczkuje, jest zupełnie świeży i na razie mało kto go odwiedza, ale może wpadniecie i zostaniecie na dłużej?
Tutaj mój felieton "Słuchajcie, a znajdziecie!", a tutaj opowiadanie pisane kiedyś na kolanie i nie najwyższych lotów, ale może się spodoba. :)

niedziela, 15 lipca 2012

Jest niedziela, na szczęście nie ma słońca, piję Frappe według przepisu Różczki z reklamy, czekam, aż na megavideo załaduje się kolejny odcinek Breaking Bad, słucham Cibelle i... Coś mi się przypomina. Krótki kawałek, opisik, nie-wiadomo-co, powstałe między podlewaniem paprotki i draceny, zapisane na papierze śniadaniowym, bo nic innego się do tego nie nadało.
Więc jeśli Wam też leniwie i pijecie kawę - zapraszam do lektury.

*** 

Każdy zegar wskazuje inną godzine, ale żaden nie wskazuje poprawnej. Mieszkanie mojej babci na Kleeberga aktualnie stoi puste w związku z corocznym firlejowskim wywczasem właścicielki. Kontrolę nad domem przejęły zatem rzeczy, wierni przyjaciele matki mojego ojca. Wielkie meksykańskie sombrero przywiezione kilkanaście lat temu z Hiszpanii. Mnóstwo sztucznych kwiatów sprytnie i zgrabnie oplatających rury ciepłownicze, szpetną starą ramę lustra i spore pękniecie w niepewnej żółtej farbie na ścianie. Porozrzucane niedorozwiązane krzyżówki, plany kolejnych haftów (Christus regem, pojawia się na zdecydowanej większości wzorów, chociaż urocze serwetki nie dają za wygraną; aktem traktatu pokojowego okazuje się tu serwetka z Jezusem). Zwiędnięty doszczętnie bukiet z goździków – prawdopodobnie zawędrował tu z okazji Dnia Matki. Barek pełen domowego alkoholu (śliwkówka pierwsza klasa – wasze zdrowie!). Otwarta gorzka jak codzienne szare życie emerytki z kotem czekolada. Zakurzony telewizor między pustymi wazonami – nie ma już zbyt wielu okazji do przyjmowania kwiatów, a dwójka (w zasadzie – trójka, hm) dzieci sama tych szklanych skorup nie zapełni. Na środku pokoju przedłużacz z trzema wolnymi gniazdkami czuwającymi w gotowości do nawiązania łączności ze światem. Brudna ściereczka w kwiaty na ażurowym obrusie – pewnie coś się wylało; często się wylewa. Dwie żółte świeczki z baziami, bo przecież Wielkanoc była tak niedawno... Ostatnio wszystko wydaje się niedawno. Komplet starodawnych filiżanek i kieliszki do wszelkiego rodzaju alkoholu za niedomkniętym szkłem. Cicha sypialnia. Tu rzadko otwiera się okno, żeby zgiełk samochodów z Andersa i Turystycznej nie zechciał przypadkiem wpaść i zostać na dłużej. Drapak dla kota na środku pokoju, bo kot wreszcie zaczął odwiedzać inne przestrzenie mieszkania niż ciemne kąty i szuflady. Sporo książek, głównie popularnych romansideł z promocji w Reader’s Digest, ale też dzieła zebrane Sienkiewicza, tomów siedemnaście, i  Mickiewicza, tomów trzy (docelowo powinny być cztery, ale jeden pożyczyłam jakoś na początku liceum i zapomniałam oddać). Gdzieś między tymi tomiszczami podręcznik do esperanto, bo będąc młodą dziewczyną, babcia doświadczyła głębokiej fascynacji ideą Zamenhofa. Przy samym łóżku obok lampki nocnej ustawionej na pomysłowo ozdobionym w duchu „zrób coś z niczego” pudełku po butach „Przeminęło z wiatrem”, tomów trzy, i niezidentyfikowana książka Dołęgi-Mostowicza. Dzieło Margaret Mitchell, tym razem w wersji kinowej na DVD, o półkę wyżej, podobnie jak kasety magnetofonowe skazane na powolną śmierć, bo zdecydowanie nie znajdzie się tu odpowiedni odtwarzacz. Drewniana drapaczka do pleców z wypalonym napisem „Zakopane 2003”, z czasów F. i wczasów PKP. Na ścianie zdjęcia starszych wnucząt, dziwnie i zaskakująco moja fotografia z komunii jest na samym środku. To pewnie nic nie znaczy, ale dziś dorabiam sobie ideologię dla własnych potrzeb. W papierowym pudełku po czekoladkach z Solidarności skrawki materiałów i przybory do szycia, a dokładnie naprzeciwko ohydna i kiczowata stara waza służąca za puzderko na biżuterię. Zabawki kota to tu, to tam. Zafoliowany koszyk muszelek made in Bangladesh – typowa pamiątka z wczasów nad Bałtykiem. Maszyna do szycia w ciężkim, mocarnym pudle na składanym biurku, śladzie po dawnych czasach, kiedy ten pokój zajmował P. Jak przez mgłę pamiętam go robiącego tu długaśne ściągi, czemu wszyscy się dziwiliśmy, bo jeszcze nie chodziliśmy do szkoły. Niedługo potem poszliśmy i przestaliśmy się dziwić. Kolorowo ilustrowana książka z przepisami na nalewki, idealna lektura na deszczowa popołudnia na werandzie w lesie – czemu więc została tutaj? Przedszkolne korale z pomalowanego plakatówkami makaronu, wyprodukowane najprawdopodobniej przez Ł., bo ja nigdy nie byłam dobra w te klocki. Absolutny hit – ekranizacja „Kłamczuchy” na VHS! Rarytas, bo to przecież jedyna ekranizacja, na jaką zgodziła się Małgorzata Musierowicz.
A gdy wychodzę, jeszcze Puzzle 1000 kawałków, których chyba nikt w tym mieszkaniu nawet nie próbował ułożyć. Cóż poradzę, kiedy wolę układać inne, zamierzenie czy niezamierzenie, z lepszym czy gorszym skutkiem. Wyraźnie zapodziało mi się kilku kawałków – na przykład, gdzie podziało się zdjęcie D., Nigeryjki, którą babcia otoczyła opieką w ramach Adopcji Serca? Oprawione w najładniejszą ramkę, zawsze budziło naszą zazdrość. W łazience nie ma nieśmiertelnych ciężkich perfum Celine Dion. W ogóle nie ma żadnych perfum. A laurki z milionów dni babć, imienin i świąt? Kolekcja wygasła wraz z naszym zapałem odwrotnie proporcjonalnym do wieku, ale dawniej była imponująca. Czy już ją przemielono na papier toaletowy?...
Papier toaletowy, chleb i ser żółty. Następna stacja – sklep wielobranżowy.
Czas wracać do domu. Przyszłam tu tylko podlać kwiatki.

Lublin, 15 czerwca 2012

środa, 20 czerwca 2012

(Może głodnemu chleb na myśli, ale tytułowa kolejka po zapoznaniu się z tym i z tym skojarzyła mi się z zaplanowaną na kiedyś-w-wakacje alkogrą Australia - Samoa Zachodnie... To słowo w kontekście futbolu nie może być przypadkowe.)

Ostatnie osiem spotkań podobało mi się najmniej, może dlatego, że emocje zdecydowanie o(d)padły po naszej porażce z Czechami i kilku innych wynikach, które mnie szczerze zasmuciły. Z oczywistych względów nie oglądałam wszystkich spotkań, bo jestem zbyt leniwa, żeby śledzić dwa mecze równocześnie, więc wybieram te dla mnie bardziej emocjonujące albo te, które komentuje Jacek Laskowski. A propos komentatorów - po fazie grupowej podzielam przesłanie zasłyszanej w krakowskiej strefie kibica przyśpiewki Ch** ci na imię, Szpakowski ty sk****synie! Nasza największa gwiazda stadionowego mikrofonu jest bowiem w moim mniemaniu rażąco niekompetentna, nieelokwentna, stronnicza i nudna. Zalety: dobry głos. . . . . . . Koniec.

Poziom moich skojarzeń z Euro z powodu dzisiejszej pogody i spędzenia trzech uroczych godzin w pełnym słońcu z ulotkami szkoły policealnej sprowadza się do 'Mesut Oezil na molo w Sopocie!!!!1!!1one1!! Mats Hummels, o, Theo Walcott! Bez ciebie nie idę... PIWO!!!' Dlatego oszczędzę Państwu i sobie tych katuszy. Miałam napisać podsumowanie trzeciej kolejki, ale zaprawdę, powiadam Wam: nie wiem, o czym. O fantastycznej bramce Zlatana? Owszem, naprawdę się postarał, było na co popatrzeć. O nieuznanej bramce Ukraińców? O uznanej bramce Hiszpanów ze spalonego? Owszem, zaistniały. Wypadałoby zapytać w takich chwilach, po co na boisku znajduje się tylu sędziów, skoro nie dostrzegają takich rzeczy. Ze słowiańskich drużyn w turnieju zostali więc jedynie Czesi, co strasznie mnie smuci, bo tak się dobrze zaczęło...
Ćwierćfinały będą fajne! Słowianie, chociaż nie są w wybitnej formie, mogliby ku mojej uciesze rozprawić się z Celtoiberami - skoro już przegraliśmy z nimi mecz o wszystko, to niech teraz przynajmniej daleko zajdą. Jeśli Niemcy nie wyrzucą Grecji z Euro, będę pić i płakać cały weekend, bo nie może być tak, że tego rodzaju drużyny odpadają. Taki piękny futbol przeciwko cwanym, leniwym draniom, którzy przy najbliższych zamieszkach w Atenach zdemolują Akropol! Mecz Hiszpania - Francja kreuje konflikt tragiczny - kto by nie wygrał, i tak będzie źle, jedna z dwóch najnudniejszych drużyn znajdzie się w półfinale, chce mi się płakać na samą myśl. Anglia - Włochy - nie wiem, co powiedzieć, nie kibicuję Anglikom, ale Theo Walcott... No, zastanowię się.
Miłych ćwierćfinałów!



(Ale słaby taki dzień bez meczu. Wybija z rytmu.)

niedziela, 17 czerwca 2012

To, co napiszę, ze sportem sensu stricto nie będzie miało wiele wspólnego.
Wczoraj - wielkie nerwy. Wielkie oczekiwania - po raz pierwszy w życiu, bo to był jednak najdłuższy piłkarski turniej z udziałem Polaków, odkąd nasze pokolenie śledzi Mundiale i Euro. Wreszcie mieliśmy się czym emocjonować przez cały czas trwania fazy grupowej, bo wszystko było możliwe do ostatniej minuty ostatniej kolejki. Przełamaliśmy smutny schemat z poprzednich takich imprez, kiedy traciło się nadzieję już na samym początku. Przez tych osiem dni było naprawdę pięknie, uwierzyliśmy, że może być jeszcze lepiej i mieliśmy do tego podstawy, chociaż... Polska reprezentacja jeszcze nie została ukształtowana, jeszcze nie wróciła na dobre tory, z których zboczyła kilkadziesiąt lat temu. Ale może dajmy jej jeszcze trochę czasu. Bo przecież wielkie sukcesy, osiągnięcia POTRZEBUJĄ CZASU. Ciężkiej pracy, potu, łez, po drodze wielu błędów i porażek. Może wreszcie ten turniej - z którego odpadamy ze smutkiem, ale przecież nie z towarzyszącym nam w latach 2002, 2006, 2008 zażenowaniem i nie w atmosferze skandalu, a raczej z (za)dumą i wdzięcznością - może więc ten turniej sprawi, że coś się zmieni. Może ktoś z ludzi, którzy o tym decydują, ruszy głową i wyciągnie budujące, a nie destrukcyjne jak dotąd wnioski. Bo czy z siatkarzami nie było podobnie?
"Przypomnij sobie czasy, w których uginaliśmy się przed Brazylią, a jak jest teraz, na wszystko potrzeba czasu i ciężkiej pracy." Jeszcze dekadę temu wcale nie byliśmy potęgą. Z oglądania siatkówki w dzieciństwie też pamiętam głównie porażki i to czasem dość sromotne. Ale coś się ruszyło. Nie nagle, po prostu zaczęły procentować jakieś reformy. I gdzie jesteśmy teraz? Teraz, po kilku złotych latach z medalami mistrzostw świata i Europy, Ligi Światowej i Pucharu Świata na szyi, pokonujemy w pięknym stylu Brazylię po raz trzeci w tym sezonie. 
Nie jestem ekspertem ani od siatkówki, ani od piłki nożnej. Jestem tylko kibicem, który obserwuje i widzi, że wszystko jest możliwe, ale nie natychmiast. 

Zaś obu naszym reprezentacjom jako kibic DZIĘKUJĘ. 
Piłkarzom - za to, że starali się jak mogli, żebyśmy byli z nich dumni. Za zaangażowanie. Za kilka naprawdę pięknych dni niesamowitych emocji. Siatkarzom - za to, że nas nie zawodzą, nie stoją w miejscu, tylko ciągle prą do przodu. I za to, że możemy się nazwać potęgą przez to, co robią.

Nie taki zatem smutny ten weekend, jak się to wydawało wczoraj około północy :)

piątek, 15 czerwca 2012

Zdecydowanie wpadłam w piłkoszał. 
Co prawda na ulicach mojej wsi i sąsiadującego z nią mojego miasta specjalnie nie wrze - na moją koszulkę w chorwacką kratę na mieście patrzono raczej sceptycznie poza entuzjastycznym powitaniem kolegów z uczelni - ale i tak dobrze się bawię. Ciekawy turniej, całkiem sporo bramek, zaskakujące rozwiązania, pogrom gwiazd - dzieje się, moi drodzy, dzieje się.

Krótkie podsumowanie drugiej kolejki, bardzo subiektywne.


Najciekawszy mecz: Szwecja 2 : 3 Anglia
Tego się nie spodziewałam. Ani szwedzki, ani angielski futbol nigdy nie budził mojego zachwytu i bardziej nudziłam się tylko na meczach Francuzów. Na początku zresztą było jak zawsze - podczas pierwszej połowy prawie zasnęłam, bo nic się nie działo. Najwyraźniej Erik Hamren w przerwie przemówił swoim piłkarzom do rozsądku i nagle się obudzili. I mnie też obudzili. I Anglików, którym miny zrzedły tylko na chwilę, a potem na boisku pojawił się Theo Walcott. Strzelił piękną bramkę i asystował przy jeszcze piękniejszej. Jestem pod wrażeniem, gdyby obie drużyny poprawiły skuteczność, to wynik byłby jakiś kosmiczny. Szwedzi jadą do domu, Zlatan pewnie okrutnie się złości, bo nie dość, że więcej nie pogwiazdorzy, to bramkę strzelił Mellberg, z którym ma na pieńku. Zaś Anglicy mogą jeszcze wiele zdziałać, a tyle się nasłuchałam (no, ciekawe od kogo?), że w ogóle powinni wszystko oddać walkowerem, bo nie ma kto grać, bo połamane nogi, kłótnie i śmierci w rodzinie. Widać dobrze im zrobił brak presji. 


Najnudniejszy mecz: Hiszpania 4 : 0 Irlandia
Tego wy się nie spodziewaliście. No jak to, tyle bramek, ta hiszpańska szkoła futbolu, no co ty gadasz!!! A ja się wynudziłam jak mops. Co z tego, że dużo goli, skoro wszystkie padły do tej samej bramki? A przez większą część meczu hiszpańskie gwiazdy, których nie lubię, podawały sobie piłkę bez większych utrudnień ze strony Irlandczyków. Wszyscy oczywiście są zachwyceni i wieszczą Hiszpanii obronę tytułu i Bóg wie co, może nawet mają rację, ale mnie się to nie podoba. Ciekawie na stadionie w Gdańsku zrobiło się od 85. minuty, kiedy irlandzcy kibice zaczęli śpiewać. Ciarki, aj, ciarki po plecach aż przeszły. Wielki szacun. Jeśli ktoś jakimś cudem nie słyszał:
Niesamowite.


Największa pozytywna niespodzianka: usuwam tę kategorię, bo w drugiej kolejce nie ma racji bytu, pozytywne niespodzianki mogą się wydarzać, kiedy jeszcze nic nie wiadomo, a teraz już jednak coś wiemy.


Największe rozczarowanie: Holandia 1 : 2 Niemcy
Chociaż w tym starciu kibicowałam Niemcom, smutno mi to pisać, bo pamiętam, jak fantastycznie grała Holandia dwa lata temu w RPA i aż żal patrzeć, jak bardzo wszystko im się posypało. Przez zdecydowaną część meczu nie byli w stanie skonstruować żadnej groźniejszej akcji, ożywili się na kwadrans, kiedy van Persie strzelił bramkę, ale - to już nie ta drużyna. Widać między nimi jakieś napięcia i niepewność, ładnie rozgrywają piłkę, ale kiedy przychodzi do strzału... Wiele jeszcze może się zdarzyć w grupie B, ale Holendrzy musieliby się totalnie zresetować i zbudować coś nowego. Czy będą w stanie? Nic na to nie wskazywało...


Najładniejsza bramka: Jakub Błaszczykowski, Polska 1 : 1 Rosja
Nie ma w ogóle nad czym się zastanawiać.
Jaki on boski, nasz Kubuś Błaszczykowski!!!


Największe rozczarowanie indywidualne: Cristiano Ronaldo
Obywatelu Ronaldo, weźcie mi powiedzcie, jak wy to robicie...* Co najmniej dwie bramkowe sytuacje z ogromnym potencjałem, a ten nie strzela. Co więcej, chodzi po boisku ze skrzywioną miną (identyczną jak osiem lat temu też na Euro) i złości się, jak do niego grają. Parabens!


Nagroda indywidualna: Theo Walcott
Zupełnie odwrócił losy meczu Szwecja - Anglia, naprawdę, dzięki niemu zaczęło się coś dziać. Poza tym - zupełna prywata - jego reakcja po strzelonym golu zupełnie mnie rozbroiła... Proszę się skupić na 0:10. Awwwww.

W sumie w tej kategorii miałam jeszcze kilku kandydatów, ale poczekam, może bardziej zasłużą w następnej kolejce albo jeszcze później. Chociaż chciałam też zwrócić uwagę na... albo nie, albo nie, bo zapeszę!!! Niech dalej gra tak, jak do tej pory, szczególnie jutro!


No, to trzymajcie się i nie dostańcie jutro zawału! Szkoda byłoby potem oglądać taki ciekawy ćwierćfinał w szpitalnym telewizorze na pieniądze.



*pozdrawiam 4c!

wtorek, 12 czerwca 2012

Nie mam nie mam nie mam czasu, ciągle zajęte wieczory, a tu ciągle coś trzeba robić, mimo że przecież nie mam sesji.
Ale oto krótkie podsumowanko pierwszej kolejki fazy grupowej Euro. 
Miałam to szczęście, że na samym początku tej szalonej imprezy miałam możliwość odwiedzenia prawdziwej kibicki w Krakowie (dzięki, D.!!!), gdzie czuć NIESAMOWICIE euroatmosferę. Ludzie w koszulkach reprezentacji z całego kontynentu śmiejący się na ulicach, holenderscy piłkarze pod Sheratonem (Dirk Kuyt porywający auto - bezcenny!) i gra w Irlande Duze Pła, ech... Strefa kibica zorganizowana średnio, ale mimo to warto było prawie spaść z ławki, wkurzać się na grubego kibica zasłaniającego telebim i doświadczyć innych niedogodności, żeby przeżyć z piętnastoma tysiącami ludzi moment, kiedy biało-czerwony wulkan wybucha po golu Lewandowskiego (a jeszcze bardziej chyba po obronie Tytonia).  Typowanie wyników nie poszło nam najlepiej, dlatego też nie wygraliśmy piwa w Gruzińskim Chaczapuri; swoją drogą, jeśli ktoś nie wie, gdzie obejrzeć mecz w Krakowie - gorąco polecam!!! Obfity zaprawdę zestaw kibica za 8zł, blisko Rynku, duży ekran, miła obsługa, kochani, naprawdę warto!

A od strony sportowej - takie tam refleksje z mojego punktu widzenia.

Najciekawszy mecz: Irlandia 1 : 3 Chorwacja
Dwie skazane na pożarcie w grupie C drużyny pokazały, że Włosi i Hiszpanie mają się czego bać. Zarówno przybysze z Wysp, jak i Bałkańczycy walczyli od pierwszej minuty z zacięciem i polotem, chociaż druga połowa to już zdecydowanie popis Chorwatów. Ciągle coś się działo, nawet P., raczej mało futbolowy człowiek, informował na fejsie, że nie może oderwać oczu. Nie ma Olićia, a i tak strzelają gole, i to nie byle jakie. Slaven Bilić nie żartował, rzucając przed turniejem buńczuczne 'Ne bojimo se nikoga!'. Hajde!

Najnudniejszy mecz: Niemcy 1 : 0 Portugalia
A spodziewaliśmy się napiętej i pełnej zwrotów akcji gry... Osobiście obstawiłam 4 : 2 (ech, adeus, piwo z wkładką...). Spotkanie w niektórych momentach niebezpiecznie zbliżało się do scenariusza niesamowicie nudnego spektaklu Celta Vigo - Cordoba (klik! nie zaśnijcie). Gdyby nie szklanka piwa, byłoby zaprawdę ciężko to przetrwać, nuda, nuda, nuda. K. z nudów tych wynalazł mnóstwo niezwykle przydatnych statystyk związanych z karierą reprezentacyjną Mariusza Jopa oraz zamówił gruzińskie pierogi. 

Największa pozytywna niespodzianka: Ukraina 2 : 1 Szwecja
Wszyscy przed mistrzostwami tak się zapatrzyli na Francuzów, Anglików i Wikingów, że po wschodniej stronie widzieli tylko nieudane sparingi i cierpiących z powodu zatrucia pokarmowego piłkarzy ukraińskiej sbirnej. Tymczasem doping na kijowskim stadionie tak poniósł Ukraińców, że aż miło było patrzeć na ich momentami szaloną, ale świetnie zorganizowaną grę w każdej formacji, od Piatova po Szewczenkę. Україна - це кльово?! кльово!

Największe rozczarowanie: Holandia 0 : 1 Dania
A miało być tak pięknie, bo Oranje mają tylu wspaniałych gwiazdorów! Zawsze grali przecież mądrze, ale i z polotem, tutaj grali tylko mądrze, polotu zabrakło. Robben szwankuje, niby to świetny piłkarz, a ciągle strzela wszędzie, tylko nie w kierunku bramki (zauważalne od finału Ligi Mistrzów). Może się rozkręcą ci nasi wicemistrzowie świata, byłoby dobrze, bo następny mecz to dla nich mecz o wszystko. Ale w sumie to mało smutne, kiedy przypomnę sobie, jak K. ze swoją pomarańczową koszulką wzbudził szczerą radość podchmielonych duńskich kibiców - wrong shirt! 

Najładniejsza bramka: Samir Nasri, Francja 1 : 1 Anglia
Spójrzcie tylko, naprawdę warto.


Najbardziej dramatyczny moment: Szczęsny z czerwoną
... cholera, Szczęsny z czerwoną. Chyba nie trzeba wyjaśniać.

Nagroda indywidualna: Przemysław Tytoń
No bo JAK ON TO ZROBIŁ! Wszedł sobie z ławki, nierozgrzany i bez większych problemów obronił karnego like a boss! Jestem dumna. Tak się rodzą bohaterowie. Oby z Rosją nie musiał zbyt często pokazywać, na co go stać. 

To tyle, idę pracować ciężko i jeść bigos i prasować koszulkę z orzełkiem na wieczór. Kibicujemy, rodacy!

czwartek, 17 maja 2012

Jakiś miesiąc temu byłam sceptycznie nastawiona do Euro. Pewnie dlatego, że byłam sceptycznie nastawiona do życia jako takiego i... Ech, nieważne, już mi przeszło i jaram się jak Lublin A.D. 1719 (zarówno kwestią Euro, jak i życiem jako takim). 
Dawno nic tu nie pisałam, bo też nie bardzo miałam czas i chęci. Teraz mam i jedno, i drugie, za to brakuje czynnika niebagatelnego - weny. Dlatego też postanowiłam podzielić się popełnionym trzy lata temu (a może i więcej, już nie pamiętam) opowiadaniem okołoeurowym, które swego czasu wygrało jakiś konkurs (niezbyt prestiżowy, mała konkurencja, ale zawsze to jakiś sukces). Nie do końca trzyma się realiów, poza tym trzy lata (albo więcej) temu nie były jeszcze przesądzone wszystkie kwestie typu terminarz, trener reprezentacji czy miejsce rozgrywania finału, ale - nieważne. Może ktoś przeczyta i się uśmiechnie - to mój cel.

Smacznego!

***
Lodówka

Szukam swojej lodówki.
Biednemu jednak zawsze wiatr w oczy. Kiedy po zaciętym boju półfinałowym z Holandią ktoś krzyknął: „Jedziemy do Warszawy! Koniec świata!”, wszyscy śmiali się w głos i wlewali w gardła złoty trunek z zielonych butelek, świętując historyczny sukces Polaków – pierwszy awans do finału Euro! Cóż. Nikt nie jest prorokiem w swoim kraju.
Bóg najwyraźniej jednak uznał, że to wystarczająco wzniosła i niepowtarzalna chwila. Dlaczego, do cholery, nie mógł poczekać 45 minut? Dlaczego w historii zapisane zostało „Polska nigdy nie zdobyła Mistrzostwa Europy w piłce nożnej”? Niepotrzebnie tyle wkuwaliśmy przez długie dwanaście lat edukacji o dziedzictwie kultury Majów, ich kalendarzu i przepowiedniach. W najważniejszej sprawie machnęli się o dobre pół roku. Każde dziecko wie, że miało to być dwudziestego pierwszego grudnia dwa tysiące dwunastego roku. Jest oto pierwszy lipca. Trwa narodowa gorączka futbolowa. Setki tysięcy kibiców ściągają do Warszawy w nadziei na drugi cud nad Wisłą, sprzedaż szalików reprezentacji wzrasta o pięćset procent, wszelakiej marki piwa o osiemset, trzy czwarte Polaków wywiesza w oknie biało-czerwone flagi z Tyskiego, kibice Legii, Wisły, Lecha, Motoru, Avii, Zawiszy Garbów, Izolatora Boguchwała jednoczą się w ten cudowny dzień jak nigdy przedtem, nikt niczego się nie spodziewa, a tu nagle – łup: w przerwie meczu finałowego naszego wyczekiwanego od lat turnieju na pięknym, napawającym dumą czterdzieści milionów obywateli Stadionie Narodowym w Warszawie przy bezbramkowym remisie Polaków z Niemcami na trzęsących się z emocji nogach wychodzę z pokoju w celu wydobycia z lodówki uprzednio schłodzonej Perełki Chmielowej (patriotyzm przede wszystkim, nie będzie Niemiec pluł nam w twarz jakimś Carlsbergiem), butelek cztery, i co? Jestem w przedpokoju, kiedy kończy się świat.
Czesław Niemen na poczekaniu wymyślił bardziej aktualną wersję swojego przeboju. Siedzi teraz, czubek, niedaleko sterty złomu i śpiewa rzewne „Dziwny jest ten raaaj...”. W zasadzie się z nim zgadzam. Zaiste, dziwne rzeczy się tu dzieją. Stevie Wonder na ten przykład przejrzał i zobaczył, jak bardzo się pomylił, śpiewając „Isn’t she lovely”. Kraj miodem płynący to to nie jest. Jak na tę chwilę, na środku leży kupa lodówek, pralek, kuchenek mikrofalowych, skuterów i tego typu sprzętów, z którymi zakończyli swój na świecie zbożny pobyt (przy okazji, wreszcie odnalazł się, do tej pory anonimowy, autor Bogurodzicy; zabiedzony do granic możliwości mnich w nędznych łachmanach - swoisty poeta przeklęty...) wszyscy jego obywatele. Wszechmocny chyba nie miał pomysłu, co z nimi zrobić. Albo to jakieś niedociągnięcie wiecznego planu. Obiecywano krainę wiecznej szczęśliwości. Nie jestem szczęśliwy. Gdzie mój zimny browarek, zapytuję? Muszę szybko znaleźć swoją chłodziarko-zamrażarkę. Nie będzie łatwo. Swoją drogą, niezłe graty ludzie w domu trzymali...
Właśnie zastanowił mnie fakt, dlaczego założyłem, że jestem w raju. Im dłużej się przyglądam, tym mniej jestem tego pewien. Po co komu w raju zepsuty sprzęt RTV/AGD?
Sąd został odłożony do odwołania z powodu zamieszek. Bóg boi sie pokazać, także na razie koniec jakby niekompletny. Polacy grożą mu wywiezieniem na taczce, ewentualnie blokadą dróg (ładnych, prostych dróg bez dziur – chociaż nie można narzekać, polskie trzydzieści kilometrów autostrad zbudowane w ostatnich trzech latach nakazuje się cieszyć), Niemcom jest wszystko jedno (kończą przecież świat jako jego mistrzowie), reszta świata patrzy z boku i ze zrozumieniem kiwa głową. Ale decyzja jest chyba nieodwołalna. Trudno byłoby Bogu cofnąć to wszystko – transportować obie drużyny, trenerów, rezerwowych, asystentów, sędziów, asystentów sędziów, kibiców, pseudokibiców, komentatorów, operatorów i tak dalej na stadion, oba narody – polski i niemiecki – do pubów, ogródków piwnych, przed telewizory, na miejskie place z telebimami, amerykańskich żołnierzy do Iraku, Tybetańczyków do chińskich więzień, wietnamskich rolników na pola ryżowe, bułgarskich rolników na pola pszenicy, angielskich rolników na pola golfowe, i tak dalej, i tym podobne. Logistycznie ciężkie i złożone przedsięwzięcie. Ponadto Bóg słynie przecież z żelaznej konsekwencji.
Cholera. Znowu coś nam się należało i znowu nie ma. Ebi strzelił taką piękną, piękną bramkę. Co z tego, że był na minimalnym spalonym? Czym jest metr w obliczu wieczności? To takie niesprawiedliwe. Graliśmy jak nigdy. Nie wygraliśmy jak zawsze. W takim momencie, no. Nie potrafię się z tym pogodzić. Zresztą nie ja jeden. Polska kadra siedzi nieopodal, Borubar smętnie podbija piłkę czubkiem głowy, Lewandowski dokonuje oględzin paznokci prawej dłoni, Zahorski swoje gryzie. W oczach Jacka Krzynówka lśni ból. Nigdy wcześniej nikt nie widział w nich takiego ożywienia. Ebi najprawdopodobniej miota przekleństwami, ale pewien nie jestem, nie znam holenderskiego. Leo zaś zachowuje olimpijski spokój.
To wszystko bez sensu. Duch słowiański nakazuje w takiej chwilach się napić. Ale, do diabła – czego?!
Gdzie jest moja lodóweczka? Gdzie moja perełka złocista, mój skarb w płynie? Zaiste, zrozumiałem, dlaczego przez wieki ludzie bali się końca świata. Co prawda, jak do tej pory nie ma ognistych opadów, gradobić, siarczystych burz i innych apokaliptycznych atrakcji... Ale nie ma też czego się napić, nie ma co zjeść, nie ma gdzie spokojnie spocząć. Nie ma złotych medali na szyjach naszych chłopców. Z Kononowicza wszyscy się śmiali, a wychodzi na to, że miał rację, wypowiadając sławetne „nie będzie niczego”. Gdzie moja lodówka, niech to wszyscy święci!...
To bez sensu, nigdy jej tu nie znajdę. Co za ogromna, nieprzebrana otchłań złomu. Aż żal, że tu gdzieś nie ma skupu. Beznadzieja bucha mi z uszu. Miast lodówki znalazłem Wojtka z otwieraczem w prawej dłoni. (W lewej miał TV Pakę Lays’ów, ale szybko zeszły, nie ma się co rozwijać.) Wojtek to dobry kumpel. I ma ten sam problem. Wspólne problemy zbliżają. Co dwie głowy, to nie jedna. Razem raźniej. W kupie siła. I tak dalej.
Ale oto stała się światłość.
Bóg pragnie wygłosić orędzie. Tłum niespokojnie przemieszcza się w stronę promieni. Ktoś desperacko krzyczy:
- Boże, why?!
- For money – gdzieś z tumultu rzuca nonszalancko, niby to dowcipnie (a może po prostu automatycznie) Leo B. Ale jakoś nikt się nie śmieje, padają ku niemu raczej soczyste inwektywy i spojrzenia pałające żądzą linczu. Doprawdy, nikomu tu nie jest do śmiechu.
Poza Bogiem. Ten rechocze nerwowo, aż łzy ciekną mu nieopanowanym strumieniem. Chyba dla kurażu tak się maskuje. Nie ma się z czego cieszyć, oto przed nim niezliczone rzesze mieszkańców świata wszystkich miejsc i czasów. Będzie musiał się ostro tłumaczyć.
Zgromadzonych ogarnia zniecierpliwienie. Słychać znaczące chrząknięcia, posapywania, przestępowanie z nogi na nogę. Powietrze przeszywa odgłos tupania kilku milionów ludzi w rytm „We will rock you” Queen.
A Bóg, uspokoiwszy się, w końcu ukazuje się. W zasadzie, trochę oszukuje, bo głównie widzę bijące po oczach świetliste promienie i trudno mi stwierdzić, czy rzeczywiście zostałem stworzony na jego podobieństwo. Wyciąga ku nam ramiona i łka ze wzruszenia.
- Różnie to między nami bywało – przemawia drżącym głosem – ten potop, plagi i tak dalej, ale... Zaprawdę, zaprawdę, powiadam wam – miłujcie się, jak ja was umiłowałem! – pieje w ekstazie przez łzy spływające mu po policzkach.
Wtedy ubrany na biało przy fortepianie tego samego koloru zasiada Lennon w lennonkach i zaczyna grać swoje „Imagine”. Nie wiadomo skąd pojawia się w otoczeniu przecudnej urody cherubinów Yoko Ono. Robi się sielsko, hippisowsko, spokojnie i pacyfistycznie, ludzie wszelkich ras padają sobie w objęcia, wszyscy nucą, rzężą, śpiewają najlepiej jak umieją sławetny refren, kołyszą się złączeni ramionami i w zasadzie sceneria zamienia się w idealną na koniec świata u Dobrego Ojca, gdy nagle ktoś woła szyderczo:
- No wszystko pięknie, ale co z naszym meczem?
Atmosfera pryska jak bańka mydlana.
Beatles zamiera nad fortepianem. Jego żona histerycznie rzuca w eter bezsilne „damn it!” i wraca za kulisy, skąd przed chwilą wychynęła. Cherubini za nią. Bóg w nerwach pogryza wypielęgnowane paznokcie, szukając w swej wszechmocnej głowie odpowiedzi na pytanie mojego rodaka. Rozjuszony tłum powraca do skandowania szlagieru Queen. Freddie Mercury, pałając chęcią pomocy, wdziera się na scenę, wyrywa mikrofon Lennonowi i staje się głosem przewodzącym zdenerwowanemu chórowi.
- W zasadzie... – nieśmiało zaczyna nagle Bóg, a wszystkie niepokojące odgłosy natychmiast milkną. – W zasadzie... Ten koniec świata to wynik mojej pomyłki.
Odpowiada mu jęk zawodu, rozczarowania, zdumienia, zaskoczenia, złości, niezadowolenia i kilku innych uczuć.
- Chciałem wam spuścić tylko burzę, żebyście w razie czego, no wiecie – mruga w kierunku Krzynówka i kompanów – żebyście mogli powiedzieć, że murawa była za śliska...
Cała polska kadra jak na komendę spuszcza głowy w celu ukrycia rumieńców wstydu. Leo ostentacyjnie drapie się po czole.
- Ale pech chciał, akurat wtedy Ebi strzelił tę nieszczęsną bramkę... Aż podskoczyłem i zakrzyknąłem – koniec świata! Polacy prowadzą! No ale siedzę, oglądam dalej, nadziwić się nie mogę, aż o tym deszczu zapomniałem. I przyszło do przerwy, a ja nie mogę sobie przypomnieć, co to miałem zrobić, ale podchodzi do mnie Piotr i mówi „Panie, Tyś wspominał coś o końcu świata”. I myślę sobie, rzeczywiście, racja. I klasnąłem w dłonie, zawołałem Johna i Yoko, żeby się przygotowali...
Złowrogie buczenie przeszywa powietrze. Kibice zamieniają się w hodowców tulipanów, wszystkie butelki tracą dno... Sam się zastanawiam, jak wyrazić swój ból. Wojtek otwiera scyzoryk.
Bóg wzdryga się.
- Spokojnie, kochani – ucisza tłum słowem i gestem dłoni. – Rozumiem wasze bezbrzeżne rozczarowanie, bo nieopatrznie przerwałem wam w najważniejszym momencie. Ale, ale! Wszystko da się jeszcze naprawić! Hubercie, jak nasza murawa?
- W gotowości, panie – odrzeka niepozorny człowieczek w aureoli.
- Zaraz, zaraz... – ślad myśli nawiedza buntowniczą twarz jednego z kibiców z wymalowaną antyalergicznymi farbkami biało-czerwoną flagą na policzku – jak to: da się naprawić?
Wszechmocny śmieje się w głos.
- A co ty myślałeś, synu? Że nie ma u mnie stadionów?
I zaczyna się. Sztaby trenerskie, lekarze, fizjoterapeuci, rezerwowi zbierają przeróżne akcesoria i przenoszą się na rajski stadion. Kadrowicze obu krajów zmieniają koszulki na świeże i rozpoczynają szybką rozgrzewkę. Rzesze kibiców przemieszczają się na trybuny, ze strony Niemców pobrzmiewa gromkie „Lu Lu Lu Lukas Podolski”, Polacy odpowiadają okrzykami w stylu „drżyjcie rywale – nadchodzi Ebi Smolarek!” i we wszystkich wstępują nowe, niespożyte siły.
A my z Wojtkiem wciąż szukamy naszych lodówek. Trochę się tu teraz przerzedziło, bo każdy chce zająć jak najlepsze miejsce. Stadion Boga jest fajny, bo zmieszczą się na nim wszyscy. Zachodzę w głowę, jak On to skonstruował.
Przerzucamy kilogramy metalu, ale naszego sprzętu ani widu, ani słychu. Dosięgam ręką czegoś, co przypomina moją kochaną, utraconą chłodziarkę, ale szybko uświadamiam sobie, że przecież nigdy nie zbierałem magnesów z Danonków, także prawdopodobieństwo, że ten egzemplarz należy do mnie, jest znikome. Depczemy piloty od telewizorów nowej generacji N i kilka takich wynalazków włącza się w pobliżu, ukazując widok zwany w niektórych kręgach bitwą mrówek. W innych, mniej obdarzonych poetycką wyobraźnią, po prostu szumem i brakiem obrazu. Na nic się zdała nowa generacja – wobec wieczności każdy równy. Mijam po drodze kosiarkę spalinową firmy Silver (trzeba być niezłym pasjonatą, żeby kosić trawę w niedzielę wieczorem...), czerwony skuter w zupełnie dobrym stanie, golarki, tostery, opiekacze...
- Szybciej, bo zacznie się bez nas! – ponagla mnie Wojtek.
I oto w tej chwili muszę przesłonić oczy dłonią, gdyż z naprzeciwka coś intensywnie emituje promienie. Podchodzę bliżej i z radości chce mi się ryczeć.
- To ona! To moja lodówka! - wyjmuję dwie butelki, wyskakuję w górę, przybijam piątkę z Wojtkiem, a on stoi osłupiały i gapi się w jej kierunku. – No co jest, brachu? Nie cieszysz się? Mamy ją, stary!
- Po... patrz – jąka słabo, wskazując palcem przestrzeń za moim cudownym przybytkiem.
Moim oczom ukazuje się jeszcze bardziej cudowny przybytek.
Rząd... nie, sto rzędów... nie, nie, setki tysięcy rzędów lodówek z każdym rodzajem naszego ulubionego trunku w środku ciągną się malowniczo przez pole przed nami. Aż trudno uwierzyć, że ten sam Bóg, który je tu ustawił, jako jeden z grzechów głównych uznał nieumiarkowanie w jedzeniu i piciu.
To takie piękne.
Takie niesamowite.
Otwieram zębami obie butelki i jedną z nich podaję przyjacielowi.
- Zdrówko! – uśmiecha się on i pociąga z butelki obfity łyk złocistego napoju.
O tak, zdrówko!
Na wieki wieków.

poniedziałek, 26 marca 2012

Przyszła i widać ją nie tylko w budzącej się do życia przyrodzie i słońcu, którego coraz więcej.
Widać ją w świeżym i może bardziej bystrym spojrzeniu na świat. W dostrzeganiu szczegółów, które niby nie mają znaczenia, ale dodają dniom blasku. 


Na przykład - książki, które same znajdują człowieka, i to w miejscu, gdzie nikt się ich nie spodziewa.
Dosłownie spadają z nieba. Kto by pomyślał, że sobotni spacer po tureckim polu pełnym pustych kanistrów, starych butelek, kartonów i wszelkiego innego rodzaju śmieci (naprawdę, aż przykro patrzeć na ten bałagan) prosto pod nogi przyniesie fruwającą stronę z książki. Pierwszy rzut oka - 'nie znam, ale ktoś tu świetnie konstruuje dialogi'. Po googlowych poszukiwaniach ktosiem okazał się Marek Hłasko. A Cmentarze wędrują na (kosmicznie prędko się powiększający) stosik do przeczytania.


Na przykład - zupełnie nieznajomy chłopiec o jasnych oczach w wyjątkowo rzadko zaludnionej dziś dwójce; w zasadzie - piwnych, ale jasnych, promiennych i żywych jak na porę. W nowo założonym i opartym tylko na ulotnej pamięci Albumie Zdjęć Niewykonanych jego zwyczajna, ale przyjazna twarz ze wspomnianymi świetlistymi oczami pod samym kasownikiem z godziną 8:01 właśnie wylądowała na pierwszej stronie. Nie wiem, kim był, ale rzadko zdarza się, żeby ktoś w autobusie patrzył mi prosto w oczy tak długo. 


Na przykład - gwiazdy, które tu w Turce widać tak niesamowicie! Nie ma co prawda idealnego widoku jak w egipskich ciemnościach Urszulina w sierpniu (każdemu polecam; niebywałe, że na niebie mieści się aż tyle gwiazd, a w mieście widać tak niewielki ułamek), ale i tak miło spojrzeć w górę i WIDZIEĆ. Znalazłam - poza standardową Wielką Niedźwiedzicą - Wolarza, Koronę, Lwa i Oriona. Ach, vivat mapa marcowego nieba w odziedziczonej (czego On nie miał!) książeczce Obserwujemy nasze niebo S. Brzostkiewicza; dla laików, którzy na niebie odróżniają tylko księżyc, Wielką Niedźwiedzicę i światełko u szczytu dźwigu: w sam raz na wieczorne minieksploracje. Aż zatęskniło mi się za Bieszczadami i oglądaniem kraterów na Księżycu z Sorką D....


I właściwie można by tak wyliczać i wyliczać, dodać fascynujący mecz 1/2 finału Pucharu Ligi portugalskiej (Benfica 3:2 FC Porto) czy Sergio Pereza, który się pięknie cieszył po zajęciu drugiego miejsca w GP Malezji (właściwie mam dylemat, kto cieszył się piękniej, on czy Alo, obaj warci grzechu).


Zauważalnie - obudziłam się, jak borsuki i niedźwiedzie. I jakoś nagle chce mi się.
I posłuchajcie Lucia na dobranoc:
Z pozdrowieniami,
ja.

środa, 22 lutego 2012

Wynajdowanie przeróżnych ginących języków stało się ostatnio jedną z moich głównych namiętności. Różne mixy, mezclas i nie wiadomo co jeszcze, po pierwsze - urocze, zazwyczaj - choć skoślawione - brzmią śpiewniej niż koślawiony język popularny; po drugie - zazwyczaj z dawną tradycją, używane przez niewielu, ale przecież stanowiące główny wyznacznik tożsamości; po wtóre - bardzo l u d z k i e, bo powstałe z potrzeb, czasem w bólach, trudach i próbach asymilacji z ludnością miejscową, czasem w wyniku starcia dwóch różnych kultur, innym razem jako relikt przeszłej autonomii...

Zupełnie przypadkowo natknęłam się dziś na ladino - język judeo-hiszpański, którym posługiwali się Żydzi wygnani z Hiszpanii po dekrecie Izabeli Kastylijskiej z 1492r. I na ich przepiękną pieśń.
Zakochałam się w melodii i w brzmieniu języka, bardzo zbliżonego do hiszpańskiego, ale bardziej śpiewnego, jest w nim coś zupełnie odmiennego, ta żydowska nuta... Używa go 150 tys. osób na świecie, głównie w Izraelu i w Turcji, gdzie podejmowane są próby ratowania języka przez wydawanie gazet i książek w ladino, nadawanie audycji radiowych w ladino itd. Ciekawa rzecz.

wtorek, 21 lutego 2012

Sądzę, że mało kto to teraz czyta, kiedy nie wrzucam linków na fejsa. Inna sprawa, że niespecjalnie jest co czytać. :)

Chciałam tylko podzielić się starym filmikiem, znowu z łyżwiarzem w roli głównej...
...gdyż od tygodnia dzień bez niecałych pięciu minut szalonych kroczków Yagudina to dla mnie dzień stracony. Szkoda, że byłam wtedy taka mała i nie pamiętam.

Miałam napisać coś o zwycięstwie Justyny w Jakuszycach i polskiej kadrze skoczków na MŚJ, ale... W sumie - po co? Ostatnio wydaje mi się pisanie wybitnie bez sensu i bez przyszłości.

sobota, 18 lutego 2012


Przypomniało mi się ni stąd ni zowąd, jak szalałam na punkcie tego występu i tego utworu dwa lata temu, w okolicach IO w Vancouver. Ajajaj.

niedziela, 29 stycznia 2012

Nie jestem specjalistką, jeśli chodzi o tenis - pierwszy raz w życiu obejrzałam kawałek meczu rok temu, kiedy w finale Australian Open Djokovic pokonał Murraya. Zupełnie przypadkowo - na śniadanie jakieś jajko na miękko, nuda niedzielnego poranka i niespieszne przerzucanie kanałów z konsekwentnym pomijaniem TCM, AleKino! itd. na rzecz tych sportowych. Nic, nic, nic. Tylko ten cholerny tenis, no niech będzie. Nie będę kłamać - specjalnie mnie nie wciągnęło, chociaż świetnie grający Serb zdecydowanie przyciągał wzrok. Na chwilę. Potem zapomniałam o tenisie, było się czym zająć (Adam Małysz, Justyna Kowalczyk i mistrzostwa w Oslo; Liga Światowa, Mistrzostwa Europy i Puchar Świata siatkarzy; i tak dalej).
Tymczasem niecałe dwa tygodnie temu...
W związku z przeprowadzką - jeśli chodzi o telewizję, mam tylko pakiet podstawowy i, nie wiedzieć skąd, niemiecki Eurosport. Oglądam go od czasu do czasu, żeby sprawdzić swoje lingwistyczne umiejętności. Snooker, biathlon, skoki. Aż tu pewnego dnia - o, tenis. A może by tak...?
I oto wsiąkłam. Dlaczego? Może dlatego, że za każdym razem transmisja meczu zaczynała się od przedstawienia warunków pogodowych - 25C, sunny, a u nas za oknem szarość, smutek i deszcz/śnieg/wiatr? Może dziwny i coraz bardziej irytujący kryzys w skokach i pustka nie do zastąpienia po Adamie kazały znaleźć coś nowego? A może to przez Djokovica... Moja słabość do południowych Słowian jest dość powszechnie znana, a on dodatkowo jest niesamowitą (z tego co czytam - nierzadko krytykowaną) osobowością medialną. (Nie, to nie to - półfinałowa rozgrywka Nadal-Federer była prawie tak pasjonująca jak dzisiejszy finał.)
Tak czy siak - jestem pod wrażeniem. Załapałam się akurat na najdłuższy mecz w historii Australian Open zasługujący bez dwóch zdań na miano starcia tytanów (5h 53min!!!! co prawda odpuściłam sobie drugiego i kawałek trzeciego seta na rzecz zimowego spaceru po okołotureckich bezdrożach, ale!...). Niesamowite. Ledwo trzymali się na nogach, a mimo to wymiany piłek były coraz dłuższe i coraz bardziej zacięte. Wszystko tam trzeba przemyśleć, przewidzieć, dokładnie rozegrać, wytrzymać. Wytrzymać, wygrać ze słabościami, nie zwalniać i ciągle wierzyć w siebie. Kto ma mocniejszy organizm, jest mocniejszy jako jedność ciała i ducha - wygrywa. Nole i Rafa szli dzisiaj łeb w łeb - ale w decydujących momentach to Serb pokazał swoją wyższość. Nie powiem - cieszy mnie to, ale obaj zasługują na ogromny podziw. Chapeau bas!
fot. australianopen.com
Z punktu widzenia laika niewiele więcej mogę powiedzieć, ale myślę, że ta fascynacja szybko mi nie minie, może jeszcze kiedyś napiszę coś o tenisie? 

Tymczasem - krótkie doniesienie z frontu, o którym mam pewne pojęcie.
Kamil Stoch dwukrotnie stanął na podium Pucharu Świata w Sapporo. Niestety, Telewizja Polska zawiodła kibiców (nie jest jedyną polską instytucją, która ostatnio zawodzi) i nie zaproponowała transmisji. Na podstawie jednostkowych, wyrwanych z kontekstu skoków oglądanych na youtube trudno powiedzieć coś więcej poza tym, że Kamil potwierdza świetną dyspozycję. Udowadnia, że warto w niego wierzyć i na niego stawiać, że należy już do ścisłej czołówki światowej i jest zawodnikiem, którego należy się obawiać. Byle tak, albo jeszcze lepiej, aż do Vikersund i mistrzostw świata w lotach. A w tym samym czasie Orzełek, o którym pisałam tydzień temu, czyli Olek Zniszczoł, razem z Klimkiem Murańką wskoczyli na podium Pucharu Kontynentalnego w Bischofshofen. 
Zatem powoli, powoli, ale jednak się kręci - nie ma próżni po Adasiu. Ale pustka pozostaje...

poniedziałek, 23 stycznia 2012

Podobno chodzi o to, żeby gonić króliczka, a nie, żeby go złapać. W takim razie polscy piłkarze ręczni są zaprawdę mistrzami w swoim fachu - gonią, aż miło. A co do łapania... Zaczynało się nieźle - dogonili Słowaków, dogonili Duńczyków, dogonili Szwedów, a serce Bogdana miotające się w przedzawałowym szale przez cały mecz mogło w sześćdziesiątej minucie bić spokojnie i radośnie. Porywające gonitwy za wynikiem, odrabianie czterech, pięciu czy jedenastu (!) bramek straty imponowały, skłaniały do pochwał hartu ducha i nieustępliwości, ale też nieco niepokoiły - ile razy jeszcze się uda? Tańce nad przepaścią, jakkolwiek niesamowite i zachwycające, nie zawsze kończą się dobrze. "Patrz, gdyby trochę mniej słabe pierwsze połowy, to już by mieli awans w kieszeni" - mówi K. i ma rację. Bo gdyby zamiast jedenastu bramek tracili do Szwedów dziesięć... No, trudno, ważne, że udało im się zremisować. Ale - nic dwa razy się nie zdarza. Tracąc po trzydziestu minutach gry siedem goli do rozpędzonych Macedończyków, zawiesili poprzeczkę zbyt wysoko. Zabrakło celności, skuteczności w defensywie... Nie pomógł też z pewnością świetnie dysponowany Kiril Lazarow, którego nazwisko wielokrotnie skandowały (wraz ze spikerem) czerwono-żółte trybuny Belgrad Areny. Ani zadziorny Stevche Alushovski, który usłyszał od rozżalonego Michała Jureckiego kilka niecenzuralnych słów po swoim rzekomym faulu. Nie udało się, przegrali dwoma punktami i skomplikowali swoją sytuację w grupie. Ale! Dania zagrała dla nas i pokonała Niemców, więc może, może?...

A w Zakopanem wreszcie szersza, międzynarodowa publiczność miała okazję odkryć kolejnego latającego wiślanina. Oczywiście, zwycięstwo Kamila Stocha stało się skoczną wiadomością weekendu, ale trudno było nie dostrzec świetnego występu Aleksandra Zniszczoła - 9. i 14. miejsce to z pewnością nielichy powód do radości dla człowieka, który dopiero za półtora miesiąca otrzyma sztywny kartonik zwany dowodem osobistym. Sympatyczny chłopak - nie boi się wiatru, nie boi się odległości, a także - kamer, co pokazały krótkie wywiady dla TVP i skijumping.pl. Oby poszedł w ślady swojego wielkiego sąsiada i pokazał wszystkim, co potrafi. MŚ Juniorów już za miesiąc w Turcji. A Olek nie od wczoraj wymieniany jest wśród faworytów...

Blogger templates

Obsługiwane przez usługę Blogger.
 
Twitter Facebook Dribbble Tumblr Last FM Flickr Behance